KuPamięci.pl

Hanna Wardęcka


* 11.05.1928

 

+ 21.06.2015

Miejsce pochówku: Warszawa, cm. Wojskowy na Powązkach, kw. H II-9-17

,

woj. mazowieckie

pokaż wszystkie
wpisy (6)
Licznik odwiedzin strony
8260

21/06/2017 wspominamy Mamę w 2. rocznicę odejścia.

 

W czasie II WŚ harcerka Szarych Szeregów, łączniczka AK

19/02/1944 rodzice aresztowni przez Gestapo. Nie powrócili. Matka rozstrzelana 30/3/1944, ojciec zaginął 

Po Powstaniu Warszawskim na przymusowych robotach w Niemczech

Po powrocie do kraju w 1946 roku członek zespołu artystycznego ZHP pod kierunkiem J Dargiela

W latach 40. phm, m.in. komendantka żeńskiego hufca ZHP Warszawa-Mokotów

W latach 50. i 60. członek redakci tygodnika "Nowa Wieś"

Mgr polonistyki, dyplom w 1964 roku

Od lat 60. nauczyciel języka polskiego w Zespole Szkół Elektronicznych przy ul. Gen. Zajączka. Nauczyciel pasjonat, stawiający sobie za cel krzewienie kultury w jak najszerszym sensie. 

Zapalona ogrodniczka, znawca literatury światowej i polskiej, zawsze na bieżąco w repertuarze warszawskich teatrów

Kochana Mama, Babcia, Prababcia, wierna starym przyjaźniom.

 

Więcej we wspomnieniach

 
Zapal znicz   |   Wszystkie znicze
Zwykła historia

Żeby dać lepiej poznać moją Mamę, wstawiam na portal „Ku pamięci” Jej wojenne wspomnienia, napisane chyba w latach 80.. Ojciec namówił Mamę, żeby napisała ten tekst na jakiś konkurs wspomnień wojennych. Mama konkursu nie wygrała, oprócz innych powodów zapewne i dlatego, że jej wspomnienia były niedostatecznie straszne, a wśród Niemców czasów nazistowskich nie widziała tylko brutalnych oprawców, ale także ludzi z normalnymi odruchami, starającymi się pomóc losowi niewolników, choć było to źle widziane przez rządzących. Oddaje to ważną cechę Mamy: brak uprzedzeń do kogokolwiek.

 

Mateusz Wardęcki

Hanna Wardęcka (z d. Żebrowska)

 

Ludzie wśród Niemców

 

     Ostatnie przedwojenne wakacje ze względu na niepewną sytuację polityczną cała nasza rodzina spędzała w Warszawie. Miałam wówczas 11 lat i w sposób właściwy dla tego wieku nastawiałam ucha na to, o czym mówią dorośli. Wspomnienia z pierwszej wojny światowej i przewidywania przyszłych wydarzeń układały się w mojej wyobraźni w pełną grozy rzeczywistość wojenną. Nie wiem, jak to się stało, że koszmarne obrazy z moich snów nagle zaczęły się realizować. Już pierwszy września przywitał nas alarmami lotniczymi, nalotami, ciągłym schodzeniem do schronu, który zastępowała piwnica w naszej niewielkiej kamienicy.

     Przygotowywanie maseczek mających chronić przed atakiem gazowym i zaklejanie szyb paskami papieru wypełniało pierwsze dni wojny. Po trzech takich dniach mama postanowiła zabrać mnie i młodszą siostrę na obrzeża miasta, gdzie było spokojniej. Ale i stamtąd wkrótce wyruszyliśmy z częścią rodziny ojca do kuzynów jednego z wujków, którzy mieli gospodarstwo we wsi Wąsosz zakopanej wśród lasów niedaleko Węgrowa. Drogi pełne były uciekinierów, furmanek z dobytkiem i wojska usiłującego poprzez ten tłum przedzierać się do Warszawy. Następowały spięcia, wojskowi grozili strzelaniem, kiedy nie ustępowano im miejsca. Od czasu do czasu z lecących na miasto bombowców odrywał się jeden i ostrzeliwał szosę, ale nikomu nic się nie stało i po całodobowej podróży dotarliśmy na miejsce.

     W drugiej połowie września zaczęły dochodzić wieści o zbliżających się wojskach rosyjskich i wtedy, pamiętam, wszyscy ukrywający się warszawiacy zakopywali i zamaskowywali zapasy żywności i różne cenne przedmioty, bo, jak mówili, po tak niecywilizowanym narodzie nie wiadomo, czego się można spodziewać. Za cywilizowany naród uważano Niemców.

Powrót do miasta

     W początkach października rozeszła się wieść o kapitulacji Warszawy i zaczęto przygotowywać się do powrotu. Rodzice oddali mnie i siostrę pod opiekę rodziny wojskowego, po którą przyjechał samochód ciężarowy. Kiedy zbliżaliśmy się do miasta naszym oczom ukazały się zniszczenia po odbytych walkach: okaleczone pociskami i kulami domy, walający się na ulicach uszkodzony sprzęt wojskowy, porzucone trupy koni, które ludzie traktowali jak zwierzęta rzeźne.

     Podczas przejazdu przez Saską Kępę na widok takiego zniszczenia miasta żona wojskowego zaczęła płakać i do końca podróży w ten sposób protestowała przeciwko temu, co się stało. Zapisuję to, ponieważ była to dla mnie prawdziwa lekcja patriotyzmu, wyraz bezinteresownej miłości do miasta, przywiązania do kraju, do jego obyczaju. Podobnych uczuć nie były w stanie zrodzić szkolne czytanki i akademie ku czci. Zrozumiałam: jesteśmy u siebie, a Niemcy to nieproszeni goście, najeźdźcy niosący ze sobą zło i zniszczenie.

Okupacja

     Mroźna zima, głód sprawiły, że do szkoły zaczęłam chodzić dopiero w drugim półroczu. Zaczął się koszmar okupacji. Niemcy otaczali całe kwartały domów mieszkalnych, wywlekali ludzi z mieszkań i nie posiadających dokumentów świadczących o nauce lub pracy zatrzymywali i najczęściej wysyłali na roboty przymusowe, a czasem traktowali jak zakładników. Następowały aresztowania podejrzanych o udział w ruchu oporu. Już wówczas nocami budziłam się na dźwięk przejeżdżającego samochodu lub przesuwających się po oknach samochodowych reflektorów.

     Byłam świadkiem polowania gestapowców na syna właścicielki kamienicy, który stale przebywał w oddziale wojskowym, niekiedy tylko wpadał do domu po czyste ubranie, coś do jedzenia. Pierwszy raz (a było to w początkach wojny) nie odpowiedziano na stukanie do drzwi, zachowując bezwzględną ciszę. Drugim razem, mniej więcej w rok później, Rysiek Walendzik (tak się nazywał ów konspirator) wyskoczył z balkonu drugiego piętra i tak się uratował, bo jeszcze wtedy Niemcy nie obstawiali domu, w którym mieli kogoś aresztować. W miarę upływu czasu zaostrzał się terror okupanta i kiedy trzeci raz gestapowcy przyjechali po niego, nie było już ratunku. Dom był obstawiony wojskiem, a Rysiek został aresztowany i zabrany razem z ojczymem. Żaden z nich nie wrócił.

Nauka i konspiracja 

     W ramach programu niemieckiego okupanta polska młodzież mogła uczyć się tylko w szkołach zawodowych o skróconym okresie nauki i bardzo wyraźnie okrojonym (zredukowanym) programie ogólnokształcącym. Po skończeniu szkoły powszechnej podobnie jak inne koleżanki zdawałam i zdałam egzamin do gimnazjum. Uczęszczałyśmy na komplety zorganizowane pod protektoratem gimnazjum im. Królowej Jadwigi.

     Jak wyglądała taka nauka? Małe grupki młodzieży, kilka, najwyżej dziesięć osób, spotykały się na lekcje w prywatnych mieszkaniach. Nasze lekcje odbywały się na Saskiej Kępie, bo tam mieszkało najwięcej dziewcząt. Ja i jeszcze dwie koleżanki, Halina i Danka, dojeżdżałyśmy z Grochowa. Myślę, że dla okolicznych mieszkańców nie było tajemnicą po co w określonych godzinach zbiera się zawsze ten sam zespół dziewcząt. Mimo tak umownej konspiracji żadnej z nas nie spotkała nigdy przykrość nawet w czasie codziennych niebezpiecznych przejazdów przez miasto nękane ulicznymi łapankami. Ale wojna nie dała o sobie zapomnieć. W ciągu ostatniego roku szkolnego (1943/1944) straciłyśmy matematyka, który został zatrzymany w łapance w Alei Waszyngtona i wysłany do Oświęcimia.

     Jednak konspiracyjna nauka nie dawała legitymacji szkolnej, którą obowiązkowo należało posiadać. Początkowo nauka według programu gimnazjum odbywała się pod szyldem szkoły gospodarczej. Po kilku miesiącach Niemcy szkołę zamknęli i musiałyśmy szukać innej zawodówki. Znalazłyśmy ją na ulicy Łukiskiej na Grochowie. Była to szkoła hotelarska, a nauczyciele w niej pracujący to profesorowie szkół średnich. Pamiętam, że język polski zastępowała nauka korespondencji. Na szczęście nauczycielem tego przedmiotu był instruktor harcerski, prowadzący równocześnie zajęcia pozalekcyjne. Na tych właśnie zajęciach zdobywaliśmy niemałą wiedzę literacką przygotowując programy artystyczne na różne szkolne uroczystości.

     W trakcie nauki na kompletach nawiązałam kontakt z konspirującymi harcerzami i wstąpiłam do Szarych Szeregów. Miałam piętnaście lat podobnie jak moje koleżanki. Rozumiałyśmy, że najważniejszym naszym zadaniem jest nauka i wychowanie kształtujące świadomość narodową i historyczną. Taki program starałyśmy się realizować w pracy harcerskiej na co dzień. Rzadziej dostawałyśmy poważniejsze zadania jak przygotowywanie raportów o rozmieszczeniu służb publicznych w różnych dzielnicach lub jako łączniczki przenosiłyśmy informacje poza teren naszego zamieszkania. Nie wystarczało mi to i próbowałam dostać się na kurs sanitariuszek, ale otrzymałam odmowę, bo byłam za mała i fizycznie za słaba. Od jesieni 1943 roku zostałam łączniczką hufca Śródmieście. Raz w tygodniu odbierałam z wyznaczonego punktu "Biuletyn Informacyjny", a czasem obszerniejsze wydawnictwa i rozwoziłam pod wskazane adresy na Ochocie, Śródmieściu, Starym Mieście. Prywatnie przewoziłam wędlinę meinlowską, którą Niemcy nielegalnie handlowali z Polakami. Pomagała mi w tym młodsza siostra, Barbara, a zysk z tej działalności był taki, że w "dni handlowe" dostawałyśmy na śniadanie parówki lub salceson. To ważne, bo wszyscy wówczas byliśmy głodni, a na zaopatrzenie na czarnym rynku nie było pieniędzy. Tymczasem coraz bardziej zaostrzał się terror okupanta. Jesienią 1943 roku do mieszkania mojej koleżanki szkolnej i druhny z zastępu wkroczyło gestapo. Zastali tylko Stefcię i jej matkę, ale zostali czekając na dalszych członków rodziny. Kiedy pojawił się ojciec, granatowy policjant,, szybko ocenił sytuację i sięgnął po broń. Niemcy zastrzelili go na oczach córki i żony i dalej czekali na synów, a następnie zabrali pozostałą rodzinę. Po tygodniu w nowym obwieszczeniu o rozstrzelanych Polakach wydrukowane zostało nazwisko brata Stefci. Ona i matka były wówczas na Pawiaku, a później ślad po nich zaginął.

Ofiary gestapo

     19 lutego 1944 roku gestapowcy przyszli do nas. Ojciec był w pracy, ja z mamą w domu, siostra w szkole. Robili szczegółową rewizję, a mnie zabrali do pracy ojca w Aleję Róż. Ojca już nie zobaczyłam, ale portier poinformował mnie, że wezwany z miasta sam się zgłosił (mimo ostrzeżeń współpracowników) i został aresztowany. Mnie porzucono. Co mogłam zrobić? Pojechałam szybko po siostrę do szkoły, a potem z zaprzyjaźnioną harcerką, Basią Dudek, udałam się do Grójca, aby zawiadomić o aresztowaniu rodziców.

     Skąd gestapo znany był nasz adres? Ojciec był w konspiracji, ale znałam tylko jednego człowieka, który należał do organizacji razem z nim, lecz zginął w powstaniu warszawskim. Wiem, że już w 39. roku był zatrudniany jako zecer (taki zawód wykonywał w młodości), a potem ta działalność przybrała inny charakter. Jako radiotechnik i łącznościowiec poprzez kuzyna matki pomagał organizacji akowskiej w Grójcu. I stamtąd właśnie przyszło nieszczęście. Młodzi członkowie organizacji byli wykorzystywani do komunikowania się z ojcem. Kiedy aresztowania dosięgły organizację, jeden z zatrzymanych przyprowadził do nas gestapowców.

     Do dzisiaj zastanawiam się, jak to było możliwe, że starsi doświadczeni konspiratorzy (przecież także rodzina) nie pomyśleli o ostrzeżeniu nas, skoro ja, piętnastolatka, jeszcze tego samego dnia dotarłam do nich z wiadomością o zdrajcy i aresztowaniu rodziców.

     Zaniepokojeni sprawą moi szefowie harcerscy umówili mnie na mieście, aby ustalić stopień zagrożenia dla punktów kontaktowych. Naszemu spotkaniu towarzyszyło charakterystyczne dla tamtego czasu zdarzenie. Po krótkiej wymianie zdań na ulicy powstał tumult, nastąpił nagły ruch ludzi w różne strony, bo pojawiły się "budy" (niemieckie ciężarówki kryte plandekami). My (dwóch moich towarzyszy i ja) również rozbiegliśmy się usiłując schować się w pobliskich domach. Po kilkunastu minutach okazało się, że Niemcy przyjechali po swojego żołnierza zabitego na ulicy Granicznej. Kontynuowaliśmy rozmowę. Jak to się stało, że wiedzieliśmy, gdzie się znów spotkać, tego nie umiem wyjaśnić. To była właściwość tamtego czasu, efekt stałej czujności wobec czyhającego na każdym kroku niebezpieczeństwa i natychmiastowy spokój po jego zniknięciu.

Powstanie

     Po aresztowaniu rodziców przygarnęła mnie siostra ojca mieszkająca na ulicy Orlej, a moją młodszą siostrą zaopiekowała się przyjaciółka naszej mamy mieszkająca w sąsiedztwie na Grochowie. Tymczasem w mieście narastało napięcie. Siostra przyjechała do mnie, uważając, że tak będzie bezpieczniej. Tu zastał nas wybuch powstania.

     Nastrój był niezwykły. Ludzie wylegali na ulicę i ze łzami w oczach witali powstańców z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Na ulicy Orlej (przecznica od ul. Elektoralnej w pobliżu placu Bankowego) spędziłyśmy pierwsze dziesięć dni powstania, kryjąc się przed bombami w piwnicach domu, a także w podziemiach budującego się betonowego wieżowca między ulicami Orlą, Elektoralną i Lesznem (dzisiejsza Al. Solidarności).

     Po krótkim zmiennym losie walk w tej okolicy dzielnicę opanowali Niemcy i koczującą jeszcze po piwnicach ludność wyrzucili z domów i popędzili w kierunku Woli. Wychodziliśmy Orlą do Elektoralnej, a po obu stronach ulicy paliły się dużym płomieniem domy, tak że na przejście pozostawało zaledwie parę metrów. Szliśmy Elektoralną. Przed ulicą Żelazną żołnierze, którzy nas pilnowali (własowcy?) ustawili całą kolumnę ludzi pod ścianą i wtedy przez moment przeżyliśmy chwile grozy. Różne drukowane i zasłyszane informacje powiadamiały o stawianiu cywilnej ludności przed czołgami, o rozstrzeliwaniu zatrzymanych i tam pod ścianą układało się to w naszej świadomości w obrazy ostateczne. Myśleliśmy, że to koniec. Konwojentom, jak się okazało, chodziło tylko o grabież. Zabrali kobietom biżuterię, cenne przedmioty i pieniądze. Ja także miałam pierścionki przesłane nam przez mamę z Pawiaka i właśnie dlatego, że już raz udało się je wyrwać z niemieckich rąk, postanowiłam je zatrzymać. Mała, szczupła i wyglądająca dziecinnie nie wzbudzałam podejrzeń.

     Po tej grabieży popędzono nas dalej w kierunku Woli. Nocowaliśmy w kościele św. Michała. Była to straszna noc. Jęki chorych, płacz dzieci i krzyki gwałconych kobiet nie pozwalały zmrużyć oka. Rankiem wyprowadzono nas na dworzec Zachodni, a stamtąd wyprawiono pociągiem do Pruszkowa. W zajezdniach kolejowych spędziłyśmy kolejną noc, a następnego dnia w ogromnym bałaganie dołączyłyśmy do najbliższego transportu opuszczającego pruszkowski obóz.

Droga do Niemiec

     Wyjeżdżając z Pruszkowa długim towarowym pociągiem nie wiedziałyśmy dokąd on nas zawiezie. Większość w tym transporcie stanowiły kobiety z dziećmi. Mężczyzn nie było wielu, ponieważ znaczna część została odłączona od rodzin jeszcze na Woli. Dużo ludzi uciekało po drodze korzystając z niezbyt rygorystycznego nadzoru.

     Podróżowaliśmy dość długo. Od czasu do czasu gdzieś na postoju dostawaliśmy jakiś posiłek, miskę zupy lub kaszy, ale dręczył nas brud. Nie było się gdzie umyć, załatwiano się na postoju pod wagonami. Gorąco, ciasno, ludzie ociekający potem brudni wstydzili się jedni drugich.

     Raz wypuszczono nas z wagonów i ogłoszono łaźnię i dezynfekcję. Mimo dręczącego nas brudu byliśmy przerażeni, bo już wtedy znaliśmy porządek gazowania ludzi i palenia w krematoriach. Kazano rozebrać się do naga, ubranie przygotować do dezynfekcji i wejść do ogromnej sali z prysznicami. Nie byliśmy pewni, czy naprawdę czeka tu nas kąpiel. Przerażenie trwało krótko, bo okazało się, że w ten sposób zadbano o higienę transportu. Na koniec obsypano nas jakimiś proszkami i wypuszczono w dalszą drogę.

     Z tej części podróży pamiętam postój pociągu na torach w Oranienburgu podczas bombardowania Berlina. Nalot zaczął się o godz. 23-ej i trwał do 4-ej rano. Kolejno nadlatywały eskadry samolotów, zrzucały swój ładunek i odlatywały. Przerwy między seriami bomb były minimalne. Pociąg dosłownie podskakiwał na torach, a niebo jaśniało poprzecinane reflektorami i sztucznymi ogniami.

     Rano zabrano z transportu pozostałych jeszcze mężczyzn i zatrzymano w obozie. Jeden z pozostających miał na rękach małego chłopczyka (półtorarocznego) i z nim wchodził w bramę obozu. Tam akurat stał na warcie jakiś mniej barbarzyński strażnik i poradził mu, aby chłopca oddał, bo w obozie zginie. Ten mężczyzna szedł wzdłuż wagonów i prosił, aby ktoś zaopiekował się dzieckiem, ale kobiety obarczone własnymi dziećmi i niepewne przyszłości, obawiały się wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Potem mieszkałyśmy z panią, która wzięła chłopca i w obawie przed odebraniem przez Niemców podawała go za swojego syna.

     Jeszcze kilka razy nasz transport zatrzymywał się w różnych miejscowościach. Najpierw jeszcze na terenach polskich zorganizowano nam nocleg w sąsiedztwie obozu koncentracyjnego. Za drutami widziałyśmy wymęczone i wymizerowane twarze więźniów, ale kontakt z nimi był surowo zabroniony. Tam nakarmiono nas obozową zupą: były to różne warzywa gotowane bez obierania i z piaskiem, a podstawowy składnik tego posiłku stanowiła woda.

     Noc przespałyśmy na słomie zaścielającej betonową podłogę. Rano megafony ogłosiły zbiórkę kobiet. Kazano ustawić się w kolejkach odpowiadających ilości posiadanych dzieci. Ciotka, nasza opiekunka, miała jednego syna i nas dwie. Trzymała się razem z kuzynkami mającymi jedynaków. Widziałyśmy, że ciotka nie chce rozłączać się z kuzynkami i błąkałyśmy się wśród kolejek szukając dla siebie miejsca. Zainteresowało to jedną z sanitariuszek. Zaczęła nas wypytywać, ale pojawił się Niemiec, kazał odszukać ciotkę i ustawić się jej w kolejce matek z trojgiem dzieci. Wówczas ciotka popadła w rozpacz, bo nie chciała rozłączyć się z kuzynkami. Była to błaha sprawa, w obozie przygotowano porcje chleba w takiej ilości jak ustawiono kolejki. My jednak zdałyśmy sobie sprawę, jak krucha jest opieka pod którą pozostawałyśmy i w dalszą drogę pojechałyśmy w nowym otoczeniu.

     Transport składający się z kobiet obarczonych dziećmi nie budził entuzjazmu u niemieckich pracodawców. Wożono nas od zakładu do zakładu i z tym wiązały się dla nas zagrożenia, że nas rozdzielą. Mnie na ogół wybierano zawsze, ale moja siostra była wymizerowaną małą dziewczynką i nikt do pracy jej nie chciał. Jednego razu zatrzymaliśmy się w fabryce zbrojeniowej starannie zamaskowanej w górzystym terenie. Tam podczas obiadu chodziła komisja zakładowa i przyglądając się nam wybierała kobiety do pracy. Zakwalifikowano i mnie jako jedną z wielu. Na szczęście nie robiono spisów. Uniknęłam rozdzielenia z siostrą zamykając się w toalecie na cały czas pobytu. W momencie odjazdu w ogólnym zgiełku wmieszałam się w grupę wyjeżdżających.

     W końcu wśród kilkudziesięciu kobiet zostałyśmy zakwaterowane w cukrowni we wsi Obernjesa, oddalonej 9 km od Gottingen (Getynga), starego uniwersyteckiego miasta. Wyznaczono nam salę widocznie przeznaczoną dla robotników sezonowych. Łóżka piętrowe, sienniki, koce, woda do mycia (zimna) na zewnątrz. Niestety, jeszcze nie był to czas kampanii i dyrekcja nie wiedziała co zrobić z taką ilością ludzi. Mieszkający w pobliżu pracownicy fabryki drugiego dnia wieczorem przygotowali 2 kubły ziemniaków w mundurach. Nie muszę opisywać, co się wówczas działo. Oczywiście nie dostał się nam ani jeden kartofel. Byłam jednak zadowolona, że choć na krótko umilkł płacz głodnych dzieci.

     Wkrótce o przyjeździe Polek dowiedzieli się pracujący w okolicznych wsiach polscy robotnicy przymusowi i przychodzili w odwiedziny przynosząc chleb i inny dostępny im prowiant. Niektórzy zapraszali do siebie na kolację. Część kobiet korzystała z tych zaproszeń. Nas przygarnęła na jedną noc polska rodzina pracująca u bauera w nieodległej wsi. Nakarmiono nas (nigdy nie smakowały mi tak ziemniaki z mizerią), obdarowano kawałkami mydła, mogłyśmy się więc umyć i przeprać swoje ubrania.

Choroba

     Rozpoczęła się kampania. Pracowałam początkowo w laboratorium, siostra z przeznaczonego na ten cel materiału plandekowego kroiła bluzy i spodnie przygotowując rodzaj ubrania ochronnego dla wszystkich kobiet. Wyżywienie było stałe: 2 kromki chleba i gorzka czarna kawa zbożowa na śniadanie, na obiad zupa z brukwi lub kapusty (na przemian), wieczorem 2 kartofle w mundurach z kawałkiem marmolady. Raz, a czasem dwa razy w tygodniu zamiast marmolady dostawaliśmy kawałek margaryny. Wówczas marzyłam, że kiedyś zjem 2 kg kartofli i całą kostkę margaryny.

     Nad wsią codziennie przelatywały eskadry bombowców. Leciały na Berlin lub Kassel. Często jeden samolot odrywał się od reszty i zrzucał swój ładunek w okolicy fabryki. Nie dotrwałyśmy do końca kampanii cukrowniczej. Niedożywienie i brud zrobiły swoje i dostałyśmy paskudzącej się wysypki na rękach aż po łokcie. Oczywiście dla dyrektora byłyśmy przykładem "polskiej zarazy", której chciał się pozbyć. Wysłano nas do szpitala, wyleczono z ustępującej już choroby, a następnie wyrzucono z cukrowni.

     Niesympatyczny i groźny dyrektor stał się sprawcą poprawy naszego losu. W nowym miejscu nie dokuczały nam już wszy, których wyłapywanie zajmowało w Obernjesie każdą wolną chwilę. Trafiłyśmy lepiej. Przydzielono nas do pracy w pralni. W "Schneeweisie", bo tak się ten zakład nazywał, także były baraki i piętrowe łóżka, ale było znacznie czyściej. W jednej sali mieszkały matki z dziećmi, w drugiej - samotne kobiety. Codziennie jedna z kobiet pozostawała sprawując opiekę nad najmłodszymi dziećmi. Niezależnie jednak od tak zdawałoby się dobrej organizacji większość niemowląt umierała.

     W pracy chodziłyśmy w białych fartuchach, które co tydzień były prane. Mimo czystości utrzymywanej przez mieszkanki baraku i zapewnionej raz w tygodniu ciepłej kąpieli nękały nas strasznie pluskwy, których nie można było się pozbyć. Rozwiązałyśmy ten problem we własnym zakresie. W fabryce był ogromny piec, na którym dosuszano wojskowe mundury. Niezauważone zakradałyśmy się tam wieczorem unikając barakowego robactwa..

     Pracowałam początkowo w prasowalni, a później przeniesiono mnie do biura, gdzie obie z siostrą przygotowywałyśmy rachunki dla klientów zakładu. Dzień pracy był 12-godzinny, tylko niedziela była wolna. Mimo o wiele lepszego wyżywienia niż w cukrowni, to 6 kromek chleba, które otrzymywałyśmy w sobotę jako przydział na sobotnią kolację i niedzielne śniadanie i kolację zjadałyśmy od razu, aby choć raz w tygodniu mieć uczucie sytości.

     Mimo to dziękowałyśmy losowi za zmianę zakładu. Właściciel tego dużego przedsiębiorstwa mieszkał obok naszej pralni w willi z ogrodem, a w sąsiednich miasteczkach miał kilka filii "Schneeweisu". Starał się robotników przymusowych traktować jak ludzi, czego dowodem było zorganizowanie dla wszystkich obcokrajowców (Auslanderów) Wigilii Bożego Narodzenia. Dostaliśmy nawet "gwiazdki". Byłyśmy z tych prezentów bardzo zadowolone, bo otrzymałyśmy ciepłe podkolanówki, a dotąd chodziłyśmy z gołymi nogami. Zakończeniem było odśpiewanie wspólne kolędy "Cicha noc". Każdy śpiewał w swoim języku. A byli wśród nas, poza Polkami i Ukrainkami, Francuzi i Holendrzy. Zjednoczeni w biedzie i nie znajacy swojej przyszłości przez ten jeden moment przeżywaliśmy namiastkę domowego świątecznego nastroju.

     Doświadczenia okupacyjne i powstańcze ukształtowały w naszej świadomości obraz niemieckiego sadysty ślepo służącego fuhrerowi i faszystowskiej propagandzie. Wspomnienia więźniów i robotników przymusowych ten obraz potwierdzają w pełni. My miałyśmy szczęście. Nieustającym zdziwieniem był dla nas fakt, że wśród Niemców znajdują się normalni ludzie, których stać na odruchy życzliwości i współczucia. Np. dyrektor biura w "Schneeweisie" w ramach swoich obowiązków przychodził do pracy w niedzielę przeglądać pocztę. Po korespondencję wysyłał do miasta moją siostrę i częstował ją swoim śniadaniem. Oglądając te kanapki przypuszczałyśmy, ze nawet w jego rodzinie nie wiedzą, że on je oddaje polskiej dziewczynce.

     Moja siostra zaraz na początku spadła ze schodów, bo nie umiała chodzić w ciężkich drewniakach. Niemki pracujące w fabryce zaraz naniosły jej filcu i kolorowych nici, aby uszyła sobie miękkie kapcie. Kiedy przyszła w nowych kapciach do pracy, tak się podobały, że dostała mnóstwo zamówień, a płacono jej kiełbasą lub boczkiem.

     Uważam, że w pralni nie było nam źle, ale o tym, jak nasze życie odbiegało od normalnych warunków niech świadczy fakt, który napełnił zdumieniem moją siostrę. Wysłana z biura do domu któregoś z pracowników po powrocie powiedziała z ogromnym zdumieniem: "Słuchaj, oni tu nawet pastują podłogi". Bo tam w Getyndze, mieście uniwersytecki życie płynęło spokojnie. Przelatywały nad miastem bombowce, ale ich celem nie było miasto profesorów. Mieszkańcy tego terenu chyba niewiele wiedzieli o zbrodniach swoich rodaków, bo ci, którzy przyjeżdżali z frontu na urlopy nie chwalili się tym, co robią w krajach okupowanych. Funkcjonowała zasada przedstawiona w dramacie Kruczkowskiego: "Sumieniem dla niemieckiego człowieka jest drugi niemiecki człowiek."

     My także się o tym przekonywałyśmy na każdym kroku. Np. oddałam do pralni sukienkę i chciałam zapłacić, ale majstrowa znając nasze możliwości finansowe machnęła na tę należność ręką. Natomiast inna podstępnie zapytała mnie, ile zapłaciłam, a ja powiedziałam prawdę i wtedy awanturę zrobiła mi moja majstrowa.

 

Powrót do Polski

 

     Wiosna 45. roku przyniosła wraz ze zbliżającym się drugim frontem częste bombardowania Zagłębia Ruhry i niezbyt odległego Kassel, a wreszcie i naszego Gottingen. Po całonocnych nalotach 8 kwietnia wkroczyły do miasta wojska amerykańskie. Byłyśmy wyzwolone!

     Jeszcze rok pozostawałyśmy w Niemczech. Kierownictwo polskiego obozu zorganizowało polską szkołę. W porozumieniu z polskim Ministerstwem Oświaty założono kursy gimnazjalne. Prowadzono je siłami przebywających w mieście polskich naukowców i inżynierów. W tej szkole skończyłam czwartą klasę gimnazjum i zdałam małą maturę. Po zakończeniu roku szkolnego pod koniec maja 1946 roku transportem szkolnym wyruszyłyśmy w drogę powrotną do kraju.

Mateusz Wardęcki
Pożegnanie Hani

„Pożegnanie Hani”

wspomnienie Andrzeja Nowickiego, wieloletniego przyjaciela domu, wygłoszone przez Autora podczas ceremonii pogrzebowej 

   Do ostatnich dni życia Hanka nie miała 87 lat. Tak jak w minionych dziesięcioleciach, do ostatnich dni cechowała ją jasność myśli, precyzja i trafność wypowiedzi, a jednocześnie uśmiech, optymizm, dystans do samej siebie i poczucie humoru z przymrużeniem oka.

   Pod każdym względem Hanka nie była kobietą zwyczajną. Była człowiekiem o bogatej osobowości - niełatwo poddającej się klasyfikacjom i jednoznacznemu zakwalifikowaniu. 

   Twardość charakteru, konsekwencja i upór w dążeniu do celu mocował się w niej z radością życia oraz miłością do świata i ludzi, do kultury i przyrody, do zwierząt. Jakby mieszał się w niej obowiązek z empatią. Można by bez przesady powiedzieć, że odpowiadała definicji "człowieka spolegliwego" - człowieka godnego zaufania, na którym można polegać.

   Dziś trudno powiedzieć, czy to zasługa Jej mamy walczącej z uporem o minimum egzystencji dla córek w trudnych latach przed wojną i w czasie okupacyjnej biedy, czy też ojca, który walkę z okupantem przedkładał nad osobiste bezpieczeństwo, czy może harcerstwa, którego idee były stale obecne w jej życiu. Zapewne wszystko złożyło się po trosze na to, że była od najmłodszych lat osobą po prostu odpowiedzialną. Najwcześniejszym tego przykładem była opieka, którą po stracie rodziców roztoczyła nad młodszą siostrą w czasie Powstania Warszawskiego, przedzierania się przez hordy własowców na Woli oraz wywozu i pracy niewolniczej w Niemczech. 

   Harcerstwo przewijało się przez życie Hanki zieloną nicią. Od szaroszeregowej Złotej 14-ki, poprzez działalność w Chorągwi Stołecznej, towarzyszenie Markowi w pracach programowych Związku i pisaniu „Zuchów”, aż do jego wicenaczelnikowania ZHP i sekretarzowania Radzie Głównej Przyjaciół Harcerstwa. Dziś już tak do końca nie ma pewności, czy bardziej harcerstwo wplatało się w życie Hanki, czy to może Wardęccy bardziej wpletli się w historię harcerstwa.

   Jako nauczycielka i wychowawczyni była nie tylko belfrem stawiającym wymagania, ale także osobą odpowiedzialną za wszechstronne na miarę możliwości przygotowanie młodzieży do życia. Nie wahała się więc występować w roli obrończyni swych uczniów, nawet w sytuacjach zagrożenia relegowaniem ucznia ze szkoły. Broniła ich, często z sukcesem, bo w każdym są – mówiła - pokłady dobra, które można odsłonić i uruchomić okazywanym zaufaniem.

   Radość sprawiało jej wprowadzanie uczniów w szeroki świat kultury. Była to jej osobista misja realizowana na przekór głosom sceptyków, że to "przecież tylko technikum zawodowe". Niezależnie od oficjalnych programów lansowała aktualnych noblistów, wydarzenia artystyczne, chodziła ze swymi klasami do teatru, na wystawy, do opery.

   Była dumna z sukcesów swych uczniów. Cieszyła się, że z tych zawodowych elektroników wyrośli śpiewacy operowi, reżyserzy i twórcy telewizyjni, aktorzy, pisarze, dziennikarze, księża, sportowcy, adwokaci...

   Szacunek wielu z nas budziło to, że Hanka stała twardo przy ukształtowanej przez niełatwe życie orientacji lewicowej. Okazywała ją w życiu społecznym, w kontaktach towarzyskich, również w działalności pedagogicznej. Uważała, że wykluczone jest narzucanie poglądów, ale zawsze jest pole do równoprawnej dyskusji o kluczowych wyborach wartości. Traktowała innych jako partnerów – niezależnie od tego, czy był to uczeń, chłopak pijący piwo pod wiejskim sklepem, czy profesor uniwersytetu.

   Była wrażliwa na sprawy społeczne, żywo reagowała na wydarzenia polityczne, chętnie je komentowała w gronie przyjaciół i znajomych. Nie klasyfikowała innych według wyborów politycznych, ale według postawy wobec wydarzeń, które uważała za ważne i wymagające zajęcia stanowiska. Miała dobrych znajomych i przyjaciół z różnych opcji partyjnych. Spierała się z niektórymi, ale nie zakładała, że te różnice muszą przeszkadzać w przyjaźni.

   Z przekonaniem i szacunkiem mówię dziś, że przez zakręty najnowszej historii Polski Hanka przeszła z podniesioną głową, zachowując twarz i honor.

   Była niewierząca i nie ukrywała swego światopoglądu. Ale zawsze szanowała inaczej myślących, rozumiała ich argumenty i dokonywane wybory. Wśród wychowanków Hanki było kilku księży. Ich "niewierząca Pani Profesor" brała udział w uroczystościach związanych z inicjowaniem ich stanu kapłańskiego, bowiem doceniała wagę tych wydarzeń dla młodych księży i chciała to okazać. Poszli potem w świat, są dziś proboszczami i misjonarzami, ale utrzymywali z Hanką, podobnie jak inni uczniowie, kontakt listowny, a zdarzało się, że odwiedzali Ją na Koszykowej, gdzie mieszkała z Markiem od prawie 60 lat.

   Wielką też wagę przywiązywała do postaw i obowiązków obywatelskich. Była wzorem spełniania powinności. Symboliczne przecież jest, że ciężko chora i właściwie już niechodząca kazała się zawieźć i zaprowadzić do lokalu wyborczego, aby oddać głos w pierwszej turze wyborów prezydenckich.  I było to Jej ostatnie wyjście z domu.

   Hanka była kobietą konsekwentną, upartą w dążeniu do celów - w sprawach i wielkich, i małych. Jako dziewczyna wymarzyła sobie zawód nauczycielki i na przekór przeciwnościom dążyła do spełnienia tego marzenia. Najpierw średnie wykształcenie, a potem - dwie prace jednocześnie, małe dziecko, studia zaoczne na uniwersytecie, przy względnej (jak sam mówi) pomocy męża, ale dużej jego rodziców. To wymagało silnej woli i hartu ducha. Ale udało się. I została nauczycielką. Nie byle jaką!

   Kiedy wymyśliła sobie dokupienie kawałka ziemi przylegającego do działki Wardęckich w Udrzynie, negocjowała z jego właścicielem przez ponad 20 lat! I pomysł zrealizowała! Od kilku lat zakładała tam wręcz ogród botaniczny. Przyjaciele wiedzieli, że w dobrym tonie jest darowanie z każdej okazji sadzonek ciekawych roślin. Jeszcze w końcu kwietnia tego roku, upominała nas telefonicznie, żeby przy koszeniu trawnika nie skosić przypadkiem najmniejszych „eksponatów”.

   Hania była żoną Marka przez 65 lat,​ 3 miesiące i 10 dni. Przy okazjach kolejnych jubileuszy żartowaliśmy, że przez tę konsekwencję i upór jest Hanka o krok od świętości.

   Nie udawała kogoś, kim nie była, nie mówiła, że lubi kogoś kogo nie darzyła sympatią – ale nigdy nikomu nie obrabiała niczego zza węgla.  Ta Hanczyna pryncypialność miewała jednak różne skutki. Zazwyczaj mówiła, co myśli "prosto z mostu", „bez owijania bawełnę". Irytowało to niekiedy – rzecz jasna - przełożonych, bliskich, znajomych, przyjaciół. Bywało, że oceniła kogoś niesprawiedliwie, a nie za bardzo lubiła przepraszać. Zdarzało się więc w konsekwencji, że ktoś się obraził. Zazwyczaj na krótko, bo wszyscy wiedzieliśmy, że intencje Hanki były zawsze przyzwoite i jasne. Nieliczni obrazili się niestety na dłużej…

   Fascynacją Hani była wieś i jej ludzie. Początkiem była praca w tygodniku "Nowa Wieś". A w połowie życia zrealizowała kolejne marzenie - własny kawałek ziemi na wsi. Udrzyn, starodawna wieś nad Bugiem, na skraju Puszczy Białej. Tam przed 40 laty kupili Wardęccy wraz z przyjaciółmi działkę i starą, wiejską chałupę. Hanka wsiąkła nie tylko w swój ogród, ale także w wiejską społeczność. Pokochała żyjących tu ludzi, dużo o nich wiedziała i potrafiła ze swadą o nich opowiadać. A w opowieściach tych wszyscy byli mądrzy, zacni, i wszyscy mieli jakieś zabawne przygody, najczęściej z udziałem Hanki.

   A było komu opowiadać, bo Hania lubiła gości. I tych codziennych, najbliższych działkowych lub wiejskich sąsiadów, i tych przyjeżdżających z Warszawy i ze świata na rodzinne uroczystości albo bez ważnego powodu, ot tylko po to, aby przystrzyc żywopłot. Przygotowując dla gości dania, które lubią, utyskiwała, że ze wszystkiego na świecie najbardziej nienawidzi gotowania - ale gotowała świetnie.

   Udrzyn stał się azylem plemienia Wardęckich z Babcią Hanią w roli plemiennego wodza. Tu spędzały wakacje Jej wnuki Kasia i Malin, a że przez 20 lat mieszkały z rodzicami poza Polską, to w wakacje Babcia była cała dla nich w Udrzynie. Tu czytała wieczorami perełki polskiej literatury, tu na ogniskach im śpiewała i uczyła piosenek. Pomagała organizować przedstawienia i wystawy. Ochoczo uczestniczyła w indiańskich harcach organizowanych wspólnie z dziećmi sąsiadów i przyjaciół.

   A tymczasem drzewa porosły, ludzie się postarzeli, młodzi stali się dorośli, pojawił się prawnuczek Witek. Ale bez Babci Hani Udrzyn będzie już jakiś taki niecały.

   Pewne jest także, że udrzyńskie wiejskie koty miałczą z żalu po stracie swojej dobrodziejki. Bo choć Hania miała swoją ukochaną czarno-białą Kropkę, to każdy wiejski kot wiedział, że może u Wardęckich znaleźć strawę i życzliwość, podobnie zresztą jak jeże, a nawet sroki, które jedzenie kotom podkradały.

   I na koniec coś osobiście ode mnie. Przez lata wspominaliśmy z Hanką i Markiem pewną zabawną sytuację towarzyską, która zabawną i pamiętną stała się dzięki rzuconemu przez Hanię – dziś powiedziałoby się kultowemu - pytaniu: Do nas mówicie, Nowicki?

   Dziś mówię Haniu do Ciebie: żegnaj nasza Przyjaciółko,... a może do zobaczenia?

Andrzej Nowicki
Dodaj wspomnienie   |   Wszystkie wspomnienia
Opcje strony:
Zdjęcia
Na nartach z synem, Głodówka, mniej więcej 1956
Tak się robiło dżem dla wnuków. Udrzyn, 2003
Z wnuczką, Kuwejt, 1983
Z synem, 1951
Na ulicach Warszawy z siostra, ok. 1937. Hania z lewej
Z prawnukiem, 2014
Harcerka ok 1948, w 1. szeregu, 1. z lewej
Z wnukiem, 1985
2007, z wierną towarzyszką życia Kropką (2005-2014)
Jedyne zachowane zdjęcie z Niemiec, Getynga 1945 lub 1946. Mama druga z prawej, siostra Barbara druga z lewej
W dniu ślubu, 11.03.1950
Mama, jaką znamy z ostatnich lat
Mała Hania, ok 1934
Taką Ją zapamiętamy...
-
Ku pamięci...
Ku pamięci...
zapalił(a) dnia 2019-06-21
-
Powiadom znajomych
Imię i nazwisko:
Adres e-mail:
-
Miejsce pochówku
Kliknij, aby aktywować mapę

Cmentarz: Powązki Wojskowe

Kwatera: H II-9-17

-
Wgraj zdjęcie
Zdjęcie miejsca pochówku
-
Pamiątki
Obrazki pamiątkowe
 
-
SprzataniePomnikow.pl
Kliknij aby obejrzeć ofertę
 
-
Mateusz Wardęcki
25.06.2015