Odtwarzanie Kliknij, aby rozpocząć odtwarzanie Pauza Pauza
Wczytywanie
 
KuPamięci.pl

Jolanta Miłaczewska


* 03.01.1931

 

+ 11.09.2011

Miejsce pochówku: Warszawa, cm. na Pyrach

,

woj. mazowieckie

pokaż wszystkie
wpisy (26)
Licznik odwiedzin strony
26022
Zapal znicz   |   Wszystkie znicze
Szwagier Leszek wspomina 2 12.10.2011

 Jola i narty.

Już miesiąc mija, jak Joli nie ma. W ciągu dnia zrobiło się jakoś smutno, deszczowo i jesiennie a mnie, nie wiem czemu, przypomniały się białe ośnieżone stoki dusznickich gór (śniegi w owych latach były duże). Wspominam, jak Jola z Rysią postanowiły zostać narciarkami. Kazały sobie uszyć granatowe, gabardynowe spodnie narciarskie, silnie zwężające się ku dołowi. Spodnie miały u dołu gumowe strzemiączka, przez co były mocno były obciągnięte na figurze i wyglądały bardzo elegancko. Na nogi nakładało się wełniane, wzorzyste skarpetki, które wedle ówczesnej mody powinny być zrolowane i leżeć na butach. Ówczesne buty narciarskie były skórzane, sznurowane i miały krótkie cholewki oraz kanciaste czubki, pasujące do szczęk wiązań a także sztywne zapiętki i pogrubione skórzane podeszwy. Narty, były oczywiście pożyczone i pochodziły z poniemieckich źródeł. Były drewniane, nie miały stalowych krawędzi. Wiązania były skórzane, paskowe, lub bardziej wyczynowe-linkowe typu kandahar. Na takim sprzęcie trudno było zaszaleć, ale zjeżdżać i podchodzić na niezbyt ubitym śniegu było można. Kijki były bambusowe lub leszczynowe z wiklinowo-skórzanymi talerzykami. Większość sprzętu była pożyczona, bo obie panny były biedne i musiały miarkować wydatki. Górna połowa naszych narciarek była okryta wełnianymi swetrami w skandynawski wzór, własnej roboty. Jola w wojennej biedzie, jako dziewczynka robiła swetry na drutach dla zarobku, więc swetra nie musiała kupować. Podobny wzór miały wełniane czapeczki. W całości obie panny prezentowały się znakomicie i budziły podziw zdrojowych podrywaczy oraz białego niedźwiedzia, z którym zrobiły sobie kilka fotografii. Na stoku było nieco gorzej; początkujące narciarki szybko zaczęły przypominać śniegowe bałwanki, ale zapał był duży. W pierwszą zimę ja z bratem służyliśmy za instruktorów, w następnych Bohdan, jako profesjonalista usiłował zrobić z dziewcząt alpejki, ze zróżnicowanym skutkiem; może trochę za szybko podnosił poprzeczkę,szczęśliwie złamań nie było. CDN

11. 10. 2011

MOJE ŻYCIE Z JOLĄ
Wstęp


Po ukończeniu w 1951 roku Państwowego Liceum Pedagogicznego w Szklarskiej Porębie, otrzymałem nakaz pracy (tak to wtedy było) do szkoły podstawowej w Lądku Zdroju. Po roku pracy udało się załatwić przeniesienie do Dusznik Zdroju, gdzie mieszkała mama i bracia. Po owocnym i ciekawym spędzeniu wakacji, przyjechałem tam pod koniec sierpnia.



Rozdział I

POZNANIE

   - Przyjdź jutro do "Eldorado", to Cię zapoznam z moim personelem pedagogicznym - powiedziała mama po powitaniu - a także będziesz mógł tam wykupić wyżywienie i jeść obiady i np. kolacje, to bardzo wygodne. Mama była zastępcą dyrektora do spraw pedagogicznych w Państwowych Domach Wczasów Dziecięcych, dokąd na 6 tygodni przyjeżdżały dzieciaki z całej Polski dla wzmocnienia sił. By nie traciły one nauki szkolnej, miały zajęcia lekcyjne, które prowdził wspomniany przez mamę personel pedagogiczny. "Eldorado" i sasiednie "Odrodzenie", w których mieszkały dzieci i personel pedagogiczny, mieściły sie ok. 500 m od naszego domu, dokładnie po przeciwnej strony doliny prowadzącej z miasteczka do uzdrowiska (park zdrojowy, sanatoria, domy wczasowe).

   Udałem się więc do "Eldorado". Wspomniany personel to: wychowawczyni pani Helena (z racji że była dwukrotnie starsza od pozostałej części personelu zwana "mamą Helą") oraz nauczyciele - Jurek, jego dziewczyna Marta i dwie śliczne dzierlatki Jola i Rysia. Te ostatnie mieszkały razem, co miało istotne znaczenie dla dalszych losów naszej znajomości. Tutaj bowiem odbywały sie spotkania przy kawie i ciasteczkach oraz gra w karty, głownie w tysiąca. Obie dziewczyny starały się mnie zaimponować, a ja nie mogłem sie zdecydować. Wrzesień był piękny, odbywaliśmy więc wycieczki w góry na które zabieraliśmy dzieciaki. Dzieci były zadowolone, a panie chwalone za zaangażówanie w pracę z uczniami-wczasowiczami.

   Ja, po zajęciach w szkole zjawiałem się na obiedzie w "Eldorado" i jakoś nie chciało mi się wracać do domu. Załatwiłem sobie pokój i zostawałem na noc, co skutkowało grą w karty do późnej nocy, lub w ping-ponga w świetlicy. No i stało się, to co w tych warunkach stać się musiało. Jak już wspomniałem panie mieszkały razem, a ja sam, jest więc oczywiste kto do kogo przyszedł (i nie była to Rysia...). Chociaż nie było oficjalnych zaręczyn, dla wszystkich stało się jasne, że zostaliśmy parą. Jak się okazało na 59 lat!

Rozdział II

Duszniki Zdrój

   Nadszedł Nowy 1953 rok. Święta i Sylwestra dziewczyny spędziły z rodzinami (Jola pod Płockiem, Rysia k. Jeleniej Góry). Tymczasem zaczęły sie pogłoski o likwidacji PDWD. Towarzystwo musiało pomyśleć o nowej pracy. Na szczęście pojawił sie nowy dyrektor Zasadniczej Szkoły Metalowej pen Grzechowiak, który energicznie zajął się rozwojem szkoły. Powstał internat, którego kierownictwo objęła mama. Rysia została zatrudniona jako intendentka, a Jola jako sekretarka szkoły. Zamieszkały w internacie, gdzie również mama urzadziła przytulne mieszkanie dla nas. Ja uzyskałem kilka godzin w charakterze wychowawcy w internacie oraz kilka godzin wf w szkole u pan Grzechowiaka z którym, mimo różnicy wieku nawiazała sie przyjaźń. Pracowałem więc prawie na dwu etatach (główny był nadal w szkole podstawowj). Finansowo powodził mi się dobrze. Byliśmy zakochani i szczęsliwi. Tym  bardziej, że nastała piękna zima, sprzyjająca uprawianiu białego szaleństwa. Prawie co sobotę chodziliśmy na tańce do restauracji Stylowa w rynku. Gdy sięgam pamiecią wstecz, trudno mi znaleźć równie wspaniałe chwile życia!

   Zaczęły się jednak zbierać chmury: po pierwsze, przypomniała sobie o mnie armia (20 lat). Dotychczas nauczyciele byli zwolnieni z zasadniczej służby. Ale gorąca wojna w Korei i narastajaca zimna wojna zwiększają zapotrzebowanie na mięso armatnie, którym mogą być i nauczyciele. By uniknąć "kamaszy" trzeba iść na studia. Na szczęście Inspektorat Oświaty idzie mi na rękę i zwalnia z ostatniego roku nakazu pracy. Ciocia Lila Mohlowa mieszka w Warszawie i obiecuje pomoc. Po drugie zapowiada się likwidacja Zasadniczej Szkoły Metalowej, a więc utrata pracy moich pań (mamy, Joli, Rysi). Mama zamierza przenieść się do Wrocławia. Rysia wyjachać, a Jola ma zagwarantowaną od nowego roku szkolnego pracę w Zasadniczej Szkole Zdobienia Kryształów w Szczytnej (5 km od Dusznik). W połowie września jadę do Warszawy i zdaję egzamin wstępny na nowo powstały na Uniwersytecie Warszawskim Wydział Ekonomii Politycznej. Rok akademicki zaczyna się od października, więc  wracam do Dusznik. Tu trwają przygotowania do przeprowadzki do Wrocławia, a Jola pracuje i mieszka już w Szczytnej. To już węcej niż tytułowe 700 metrów. Ale 5 km, cóż to za odległość dla zakochanych.

Rozdział III

Warszawa

   Nadszedł czas odjazdu. W Warszawie zamieszkuję w akadamiku na ul. Karolkowej (Wola) i myślę o ściągnięciu Joli. W Warszawie jest zapotrzebowanie na nauczycieli. Można też uzyskać kwaterę w tzw. Domu Młodego Nauczyciela. W korespondencji z Jolą uzgadniamy, że przyjedzie i spróbuje znaleźć pracę, tym bardziej, że narazie może zatrzymać się u krewnych.

  Wykorzystuję dni wolne z okazji Zaduszek i jadę po Jolę. Ona już załatwiła formalności z zakończeniem pracy i gotowa do wyjazdu. Jedziemy więc do Warszawy, pełni nadziei. Tak zaczyna się nowy rozdział naszego życia.

   Jola zamieszkuje u krewnych na ul. Żytniej, a więc znowu nie dalej jak 700 m.! Warunki mieszkaniowe fatalne. Dwa pokoje 4 osoby (w tym 2 małych dzieci). Jola śpi na rozkładanym łóżku w kuchni. Ale to się wkrótce zmienia. Jola dostaje pracę w szkole w Międzylesiu, gdzie będzie z powodzeniem pracować przez następnych 10 lat. W listopadzie dostaje miejsce w Dom Młodego Nauczyciela na Mokotowie (ul. Dolna), gdzie będzie mieszkać z trzem ślicznymi panienkami (Niusia, Hanka i Basia). Dwie pierwsze mają chłopaków, Basia (chyba najładniejsza), nie wiedzieć czemu nie. Zapoznaję więc ją z moim kolegą z pokoju Jurkiem M.

   W 1955 roku, radosna nowina: staraniem władz szkolnych Warszawy, dla młodych nauczycieli przyznano pewną pulę mieszkań kwaterunkowych. Zasada jest taka: mieszkanie dwupokojowe dostają 4 panienki, lub dwa małżeństwa. Mieszkanie już jest. Na Grochowie, przy ul. Dwernickiego (200 m od akademika, w ktorym mieszkam). W jednym pokoju mieszka już młode malżeństwo z małym dzieckiem. Drugi pokój czeka. Albo wprowadzi się tam Jola z koleżanką, albo ze mną. Ustalamy, że takiej okazji (mieszkanie w Warszawie!), nie wolno tracić i trzeba przyspieszyć ślub, który planowny był po skończeniu studiów (1958 rok). Jola składa odpowiednią dklarację i wiosną zamieszkujemy we wlasnym mieszkaniu. Pierwszy mebel jaki zostaje zakupiony (w domu meblowym przy ul. Waryńskiego to... oczywiście tapczan). Mebel solidny (będzie służył następnemu pokoleniu w Dziedzicach).

Wakacje postanawiamy spędzić w gospodarstwie rodziców Joli w Dziedzicach. Pod koniec lipca przyjeżdża Rysia. Z zapałem pracujemy przy żniwach, które się nieco przedłużają, a w Warszawie rozpoczyna sie wielka impreza: V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Uff, 5 sierpnia koniec żniw i możemy jechać do Warszawy.

Jedziemy w trójkę i wpadamy w wir imprez Festiwalu. M. inn. bierzemy udział w wielkim całonocnym balu na placu defilad. Jakże miło wracać do własnego mieszkania. Trzeba podkreślić, że festiwal wywarł ogromny wpływ na atmosferę społeczno-polityczną w kraju i przyspieszył procesy tzw. odwilży, które doprowadziły do "polskiego października''.

Pod koniec miesiąca wracamy do Dziedzic i w majestacie prawa bierzemy ślub w USC w Bielsku. Na na koniec września planowany jest ślub kościelny i wesele. Odbędzie się ono w Smardzewie (10 km od Dziedzic), gdzie brat Joli, Zenek jest kierownikiem szkoły i ma odpowiednią salę.

A więc wesele. Ślub w kościele parafialnym w Zagrobie. Potem kolumna wozów konnych (żadnego samochodu) rusza do Smardzewa (ok. 3 km). Państwo młodzi ze świadkami i zaproszonym księdzem piękna bryczką. Goście weselni (ok 70 osób) to w większości rodzina. krewni i sąsiedzi Joli. Z ojej strony są: mama z Leszkiem i Krzysztofem,jej siostry: ciocia Nacia Pertkiewiczowa ze Szczecina i ciocia Żenia Garniewiczowa ze Szklarskiej Poręby. Jesteśmy im szczególnie wdzięczni, że przyjechały z tak daleka. Wesele bardzo udane - do białego rana.

Wracamy do Warszawy, Jola do pracy, ja na 3. rok studiów. Ale to nie koniec szczęśliwych wydarzeń tego roku.

Otrzymuję tzw. stypendium naukowe (750 zł to suma ogromna bo zwyczajne - 300 zł, jest to tyle ile wynosi pensja Joli). Proponują mi także prowadzenie ćwiczeń z ekonomii na 3. roku Wydziału Inżynierii Sanitarnej Politechniki Warszawskiej. Oczywiście przyjmuję z radością (3 grupy po 2 godziny tygodniowo). To następne 400 zł! Tak więc finansowo stoimy całkiem, całkiem. Jeszcze jedno przyjemne wydażenie: Jola spotyka na ulicy swoją koleżankę z gimnazjum w Płocku, Krystynę. Jest mężtką i mieszka... w sąsienim bloku. Mąż Ryszard pracuje w MSZ i aktualnie przebywa w Wietnamie w Miedyznarodowej Komisji Rozjemczej. Jak sie okaże, będa oni jednymi z naszych najlepszych przjaciol. Tak więc rok 1955 to pod każdym względem jeden z najszczęśliwszych w naszym życiu.

Rok następny to oczywiście Polski Pażdziernik, w którym jako studenci Uniwersytetu Warszawskego mamy swój udział. Uczstniczymy m.inn. w słynnym wiecu w auli Politechniki.

Jednakże wcześnie, bo w sierpniu odbywamy wielki spływ kajakowy na 620 km trasie z Płocka Wisłą na Mazury (jeziora ostródzkie) i Drwęcą do Torunia (powrót statkiem do Płocka). Biorac pod uwagę trudności tamtych lat, był to wyczyn bezprecedensowy. Na szczęście zachował sęe prowadzony skrupulatnie  "dziennik spływu" i nim tu się posłużę.

    Wypłynęliśmy z Płocka 4. sierpnia, a w Toruniu musieliśmy zakończyć pętlę dokładnie 23. W tym dniu bowiem był tam statek płynacy z Gdańska do Warszawy (tak, tak - były to czasy regularnej żeglugi pasażerskiej po Wiśle !). Srednia dzienna, troche ponad 30 km, wydawała sie łatwa do osiągniecia, gdyby... gdyby nie pogoda. codziennie padało i lało, tak że nie sposób było płynąć. Oto przykład (cytuję z "dziennika"): " (godz. 16.30 na kanale Elbląg - Ostróda) Zaczyna padać deszcz, chronimy się pod mostkiem, po chwili ruszamy dalej. Nagle zrywa się ulewa - w jwdnej chwili jestesmy przemoczeni do nitki, czujemy się tak jakbyśmy brali kapięl. Cóż trzeba płynąć, schronić się nie ma gdzie. Na szczęście pojawia się zagroda. Pozwolili nam zainstalować się w stodole. Cóż za rozkosz - sen na sianie!". Takie przerwy w podróży, trzeba było nadrabiać nocą. Ale zdążyliśmy! W ostatnim dniu pogoda też okazała sie łaskawa, wyszło słońce - mogliśmy wykąpać się w rzece (po raz pierwszy i jedyny w czasie całego spływu!).

    Były oczywiscie i przyjemne chwile, jak np. gdzieś za Grudziadzem: "o 17.00 zatrzymujemy się na nocleg. Kogdan i Kikud smażą ryby nabyte w Grudziadzu (okazły sie doskonałe. 
A oto co pisze Jola w swoich wrażeniach, spisywanych już na statku:"często, gesto nie można było najeść się do syta, a o piciu to nawet zapomniałam po kilku dniach." Mimo to: "po zbliżeniu się do ujścia Drwęcy i ujrzeniu panoramy Torunia, pomyślałam o następnym splywie - za rok"

          Uczestnicy splywu: Jola i ja, Teresa Mohl (obecnie Machowska) i Krzysztof Miłaczewski, Krzysztof Garniewicz i Lech Miłaczewski. O atmosferze politycznej tamtych dni świadczą nazwy jakie nadaliśmy swym kajakom: "Dzierżymorda", "Zgniły liberał".

       Tak, jak Jola pomyślała, tak się stało. W następnym roku odbyliśmy spływ w tym samym składzie (powiększonym o Hankę, koleżankę Joli z Domu Nauczyciela). Zbiórka była w Rucianem, gdzie wypożyczyliśmy kajaki i popłynęliśmy na jezioro Nidzkie. Tam założyliśmy stałą bazę na kilka dni i żeglowaliśmy (na kocach) korzystając z wiatru i pięknej pogody. Potem popłynęliśmy do Mikołajek. Było tak fajnie, że nikomu nie chciało się pisać "dziennika", toteż szczegóły uleciały w niepamięć. To było w lipcu, a w sierpniu jadę na wycieczkę do Jugosławii.

       Dzięki ociepleniu stosunków z tym krajem po polskim październiku, Zarząd Uczelniany ZSP nawiązał kontakt ze swoim odpowiednikiem na Uniwerytecie w Lublianie i 30 osbowa grupa studentów została zaproszona do wspólnego spędzenia 2 tygodni w ich ośrodku nad Adriatykim. Oprócz wspaniałych wrażeń przywiozłem Joli wspaniałe, brązowe futro baranie, kupione po sprzedani aparatu fotograficznego marki Zorka (35 tys. dinarów - ok. dwie pensje miesięczne). Pamiętam radość Joli, wykrzykiwała "to niemożli8we, że ja mam futro!". Rzeczywiście, dla małżeństwa nauczycielki i studenta, była to wówczas rzecz nieosiagalna). W trakcie pobytu, postanowiliśmy w następnym roku wymienić się praktykami w zakładach pracy.

    Tak też się stało. Kilku z nas rozjechało się po Polsce z listem Rady Uczelnianej ZSP proszącym dyrektorów wybranych zakładów przemysłowych o przyjęcie na miesięczną praktykę studentów ekonomii z Jugosławii. Dzięki przychylnej atmosferze politycznej dla tego kraju, bez trudności załatwiliśmy 25 miejsc, Ja osobiście załatwiłem 4 (po jednym w Pafawagu i Dolmele we Wrocławiu i 2 w hucie kryształów Julia w Szklarskiej Porębie. tu dzięki pomocy cioci Żeni, która była tam wysoką figurą). Tymczasem nieuchronnie zbliżał się czerwiec, a z nim koniec studió i ... obrona pracy magisterskiej. Ze 100 osób, które zaczęły studia w 1953 roku do obrony w pierwszym terminie przystapiło odób 5 (Kazik Ryć - późniejszy profesor UW i dziekan Wydz. Zarządzanie, Władek Baka - późnieszy profesor UW i prezes NBP, moja skromna osoba i dwie niewiasty - wszyscy z wynikem pozytywnym). Móżna więc było cieszyć się wolnością! Z małym niepokojem, co dalej?

   W sierpniu wyjeżdżam na praktykę do Jugosławii. W Lublianie przyjmują nas studenci wydziału ekonomicznego i rozdzielają do poszczególnych zakładów pracy. Ja wybieram położoną nad Adriatykiem "Towarnę kluczawnic in kowinskoj galanterii" (Wytwórnia kłódek i galanterii kutej). Mieszkamy w hoteliku w Koprze, opłaconym przez zakład Jest ze mna Kazik Ryć i Stefan Ziarkowski. Po miesiącu pracy - otrzymujemy wynagrodzenie, które wystarcza nam na wspaniałą podróż statkami po całym wybrzeżu (Split, Szibenik), aż do Dubrownika.

   Ale pora do pracy. Z licznych propozycji wybieram pracę w Wydziale Młodzieży Robotniczej ZG ZMS. Przeważył wzgląd, na możliwość otrzymania mieszkania w Spółdzielni Mieszkaniowej Osiedle Młodych. co nastapiło dwa lata później. Tymczasem następuje najważniejsze wydarzenie w naszym życiu z Jolą - 13  grudnia Jola rodzi dorodnego ponad 4 kg) syna. Obu babciom przybędzie teraz radości i roboty. Na razie Jola sprowadza swoją mamę, która pomaga jej przy dziecku. 

   Po zakończeniu urlopu macierzyńskiego, Jola nadal pracuje w szkole w Międzylesiu. Jurkiem opiekuje sie jej mama. Jednak po pewnym czasie musi nas opuścić (szpital w Gostyninie). Jedynym wyjsciem jest zamieszkanie teraz u mojej mamy w Klarysewie, gdzie jest ona kierowniczką Państwowego Domu Dziecka.

   I teraz Jola wykazuje wielki hart ducha: dojeżdża do Międzylesia z trzema przesiadkami. Najpierw motorową ciuchcią do Wilanowa, potem tramwajem do dworca śródmieście i pociągiem do Międzylesia. Wszystko to z uśmiechem i bez żadnej skargi.

   Życie teraz toczyło utartym trybem: praca, dom, dziecko. Na Swieta jeżdziliśmy naogół do Dziedzic do siostry Joli - Marii. Na wakacje także, lub do ośrodków na Mazurach w Mielnie i Wilkasach. Wczasy zimowe spędzaliśmy w Szklarskiej Porębie u Basi i Krzysztofa Garnirwiczów, lub w Zakopanem w Ośrodku ZG ZMS - Adria. 

   W 1962 roku otrzymuję oczekiwane mieszkanie. Jest to nowe osiedle Spółdzielni mieszkaniowej  Osiedle Młodych przy ul. Majdańskiej na Grochowie (2 pokoje z kuchnią, 48 m). Joli starania o przeniesienie do Warszawy zostały uwieńczone sukcesem, rozpoczyna pracę w szkole nr 230 przy ulicy Grenadierów, a więc 400 m od naszego domu. W 1965 roku zostaje tam zastępcą  dyrektorki. Decydujemy się na psa. Jest to boksererka od Janka Putermana, który specjalizuje się w hodowli psów tej rasy. Nazwaliśmy ją Dora. Czy możemy nie być szczęśliwi? Tym bardziej, że Jurek chowa się zdrowo - jest radosnym i grzecznym dzieckiem. Nie zabardzo natomiast pali się do pzedszkala. Idzie tam dopiero w 6 roku życia. A w następnym roku rozpoczya "studia" w szkole Joli. Zimą 1969 wysłaliśmy go do dziecięcego sanatorium w Bardzie na Dolnym Śląsku. Korzystając z podróży służbowej samochodem na Dolny Śląsk zajechałem do niego i na 3 dni zabrałem go do Dusznik-Zdroju, aby poznał miejsce, gdzie poznali się rodzice.

     W 1973 roku Jurek zaczyna naukę w Liceum nr 47 w klasie matematyczno-fizycznej. Kończy w 1977 i zaczyna studia na Wydziale Handlu Zagranicznego SGPiS (obecnie, i przed wojną SGH). Kończy w 1983 r.

     W 1982 roku przeprowadzamy się do wiekszego mieszkania (3 pokoje, 65 m). W tym samym podwórku więc nie ma problemów z przeprowadzką.

Rozdzial IV

KOLONIA

    W 1987 roku otrzymuję nominację na stanowisko radcy handlowego Ambasady polskiej w RFN. Wyjeżdżamy więc do Kolonii.

    Tu Jola otrzymuje propozycję pracy w wydziale konsularnym ambasady. Z dużym powodzeniem pracuje przy wydawaniu wiz i paszportów.
    W następnym  roku przyjeżdżają Ela z Jurkiem i rocznym Mateuszem, a w następnym ponownie (z Karoliną w brzuchu). Z Kolonii lecą samolotem do Hiszpanii, a my dołączamy do nich samochodem wraz z dyrektorem Zelmeru Adamem Parysem i jego żoną. Spędzamy piękny urlop w posiadłości p. Raczkowiaka (fabrykant spod Kolonii) w Marbelii.
    W Kolonii odwiedzają nas także: Basia i Krzysztof Garniewiczowie, Hanka, Józek i Andrzej Nalewajkowie, Leszek Miłaczewski i Stefan Jułkowski.
    W 1990 roku wracamy do kraju. Kończymy budowę domu w Wildze. Tu warto odnotować tych, którzy bardzo przy tym pomogli: Józek Majcher, Rysio Siemiński, Satek Rusinkiewicz, Józef Nalewajek. W Wildze spędzamy  każde wakacje z wnukami Matuszem i Karoliną.


Rozdział V

 NASZE WYJAZDY ZAGRANICZNE


1. Bułgaria (1965)
2. Węgry (1966)
3. Węgry (1968)
4. Egipt (1972)
5. ZSRR (1973)
6. Mongolia (1974)
7. Jugosławia (1978)
8. Niemcy (1987 - 1990)
9. Anglia (1988)
10.Holandia (1988)
11.Belgia (1988)
12.Hiszpania (1988)
13.Białoruś (2003)
14.Białoruś (2004)
15.Ukraina (2005)
16.Litwa (2008 - Wilno, Troki, Druskiennki)
17.Słowenia (2009 - Piran, Lubljana) - Ostatnia wspólna podróż zagraniczna.


Rozdział VI

OSTATNIE 100 DNI

 

     A więc nabyliśmy mieszkanie. Po poszukiwaniach w internecie i na żywo, padło na lokalizację przy stacji metra Młociny (ze względu na nasilające się trudności Joli z chodzeniem, chodziło nam o bliskość stacji metra i oczywiście windę, której na Grochowie nie było). Mieszkanie ma 81 m kwadratowych i 3 pokoje (kuchnia połączona z pokojem dziennym). Stan tzw. deweloperski, a więc wykończenie we własnym zakresie. Pracę powierzamy sprawdzonej firmie p. Kałaski (wykańczał segment Jurka i Eli). 25 października podpisujemy z przedstawicielem hiszpańskiej firmy Grupo Lar stosowną umowę. Teraz wyprawy do różnych sklepów po meble, drzwi, deskę podłogową, wyposażenie kuchni, łazienki, wc. Część zakupów realizujemy w internecie. Główny projektant to Ela. Dzielnie pomaga Jurek. Jola wykazuje żywe zainteresowanie i też uczestniczy w zakupach, mimo pojawiających się bólów barku i trudności z chodzeniem. Zaczyna się poszukiwanie przyczyn niedomagań. Niestety, jak się później okaże, diagnozy idą w błędnym kierunku (sprawy krążeniowe, dyskopatia, reumatyzm). Badania dają wyniki negatywne. Czyli wszystko jest niby w porządku, a bóle nie ustają mimo cyklu masaży kręgosłupa i miesięcznego tzw. szpitala dziennego ( na Szaserów) o profilu rehabilitacji. Prace wykończeniowe biegną powoli, lecz systematycznie. Jola trochę narzeka na jak mówi opieszałość wykonawcy. Tłumaczymy jej, że lepiej powoli, ale dobrze. W kwietniu sprzedajemy mieszkanie na Grochowie. Kupuje sąsiadka przez ścianę. Termin przekazania kluczy, ustalamy na połowę czerwca. W końcu przychodzi czas przeprowadzki. To wtorek 14 czerwca. Uff…, co za praca. Nie życzę nikomu i… nigdy więcej. Ale jeszcze więcej pracy przed nami – to zagospodarowanie. Wreszcie w sobotę 18 czerwca pierwsza noc na nowym miejscu! Nie zaniedbujemy też Wilgi. Spędzamy tam ostatni weekend maja i pierwszy czerwca. Dokonujemy zakupów i nasadzeń kwiatów. A więc jak co roku, normalna wiosenna krzątanina. Nic nie sygnalizuje dramatycznych wydarzeń, które mają nadejść… Ale, po kolei. Pod koniec czerwca jestem w przychodni u Halinki Sz. Zanoszę jej świeżo wydaną książkę Saga Polesia. Napomykam o niedomaganiach Joli i pytam czy nie zna dobrego neurologa, bo błądzimy w ciemnościach i brak prawidłowej diagnozy. Oczywiście, że znam – mówi. To dr Grażyna M. z oddziału neurologii szpitala bielańskiego. Prywatnie przyjmuje tu niedaleko. Idźcie do niej, powinna pomóc. Tak zrobiliśmy. Po półgodzinnych badaniach, decyzja – we wtorek 5 lipca będzie Pani przyjęta do kliniki neurologii szpitala bielańskiego. Przede wszystkim trzeba wykonać rezonans magnetyczny. Potem zobaczymy co dalej. Wracamy do nowego mieszkania uszczęśliwieni . A więc zacznie się prawdziwe leczenie. Nareszcie… Rezonans wykazał: "guz zewnątrzrdzeniowy, wewnątrzkanałowy na poziomie kręgu C5 (oponiak). Uciska rdzeń szyjny i przemieszcza rdzeń w stronę lewą). Ten wynik natychmiast konsultuję z wybitnymi specjalistami (Prof. JK - neurolog z Instytutu Psychiatrii i Neurologi PAN w Wrszawie, prof. AR - neurochirurg z Łódzkiego Uniwersytetu Medycznego, dr PL - neurochirurg z CRK w Konstancinie). Opinia jest jednoznaczna: tylko operacyjne usunięcie guza może pomóc. Niestety - tarczyca narazie wyklucza zabieg. Trzeba obniżyć nadczynność. To można robić w domu. 22 lipca wypisują więc ją na kilka dni ze szpitala ze skierowaniem na neurochrurgię i "toną" leków. Jesteśmy więc w domu i pracujemy nad zagospodarowniem mieszkaniaoraz obniżeniem nadczynności tarczycy. Niestety, pojawiają się coraz większe kłopopty z chodzeniem. Kryzys nadszedł 8 sierpnia o 3 w nocy. Wracając z łazienki, Jola pada i mimo mojej pomocy nie może wstać. Wezwane pogotowie chce zabierać do szpitala, Jola sie jednak nie zgadza, twierdzi że to tylko incydent. Kładziemy ją więc do łóżka, z którego niestety już się nie podniesie... Przez tydzień obserwuję z trwogą jak gaśnie w oczach..., a stan tarczycy nadal nie daje szans na operację... 14 sierpnia decydujemy z Jurkirm o wezwaniu pogotowia, które wiezie ją do szpitala. Tym razem trafia do kliniki endokrynologi (I Odz. Wewnętrzny szpitala bielańskiego). Tarczyca spowodowała gwałtowne obniżenie poziomu elektrolitów i zły metabolizm. Ale klinika ma renomę i jesteśmy znów dobrej myśli. Tymczasem, mimo zapewnienia o przyjęciu na neorochirugię szpitala, w którym Jola przebywa, załatwiam (dzięki pomocy Andrzeja P. i prof. JK) możliwość operacji w Łodzi. Prof. AR, szef kliniki neorochrurgii Łódzkiego Uniwersytetu Medycznego, przysyła serdeczny e-mail, w którym wyraż gotowość przeprowadzenia zabiegu, a Jurek załatwia taką możliwość u prof. AK w szpitalu bródnowskim. Prof. AR z Łodzi wraca z urlopu 1 września i będzie do dyspozycji. Liczymy, że do tego czasu tarczycę uspokoimy. I rzeczywiście panie lekarki prowadzące, konsultują się z kolegami z neurochrurgii i 1 września chora zostaje tam przewieziona. Uradowany, piszę podziękowanie do prof. AR. Ten odpowiada, że koledzy w Warszawie na pewno sobie poradzą. Tak się jednak nie stało. 

EPILOG


     Kamienna płyta została nasunięta na grób. Chwilę potem rozległ się przeraźliwy grzmot . Wszyscy spojrzeli w niebo. To stamtąd… Powoli opuszczamy cmentarz, zmierzając w kierunku budynku, w którym ma odbyć się pożegnalny obiad. Nagle niebo zaczyna płakać. Deszcz wzmaga się. Idziemy w jego strugach. Na szczęście większość żałobników ma parasole. Po kilku minutach deszcz ustaje i tylko lekko zmoczeni dochodzimy do celu. Czy to znaki, czy przypadek ? W pogrzebie udział brali: z Bielska (strony rodzinne Joli): - Irka Wiśniewska i synowie: Zbyszek, Bogdan, Krzysiek, Darek z żoną Mileną. - Krysia Wiśniewska z synem Markiem, córką Renatą i jej mężem Robertem. - Bogda Kowalska z synem Krzysztofem i jego żoną Marzeną. - Jurek Woźniak z córką Agnieszką i jej mężem Radkiem. Z Płocka: - Ela Dymek z mężem Jurkiem, synem Pawłem z Bielska i Piotrem z żoną Agnieszką (Warszawa). - Waldek Jędrzejak. Z Warszawy: - Lech Miłaczewski z żoną Ewą, Krzysztof Miłaczewski z żoną Alą, Krzysztof Garniewicz. - Krystyna Siemińska z córką Marylą i jej mężem Markiem, Basia Mazurek, - koleżanki ze szkoły: Maria Lubachowa, Ewa Sokołowska, Alicja Malinowska, Maria Nagajowa, Teresa Czernielewska. - Bożena Górska, Lucyna Zbucka z synem Darkiem, Barbara Nowicka, Ola Linowska, Robert Ostap. - Ryszard Brzezicki (przewodniczący komitetu rodzicielskiego szkoły Joli ) , - Nalewajkowie – Hanka, Józek, ich córka Katarzyna i syn Andrzej. - Przyjaciele Jurka i Elżbiety – Ala Raff, Iza Betlej, Ania Cichowicz, Małgosia Glinka, Krysia Niemiro, Andrzej Malinowski, Paweł Leśniewski, Ewa Leśniewska, Michał Mikaszewski, Jarek Mazur, Kasia Lasocik, Zbyszek Lasocik, Jola Warchoł , Bożena Bartuzi. - Bożena Karwowska z synem Arkiem, Halina Szubińska, Teresa Machowska, Krystyna Zielińska, Staszek Łańcucki. Ze Szczecina: - Andrzej Pertkiewicz z synem Marcinem (Warszawa). Z Białegostoku: - Julia (Lusia) Radiukiewicz z domu Miłaczewska.
     I oczywiście najbliżsi Joli: mąż Bohdan, syn Jurek, synowa Elżbieta, wnuczka Karolina, wnuk Mateusz. O 10,30 przy otwartej trumnie ostatni raz widzieliśmy Jolę, o 11.00 rozpoczęła się msza żałobna. Potem złożenie trumny do grobu rodzinnego i ostatnie pożegnanie.
(tekst wspomnienia wygłoszony przez księdza w trakcie mszy pogrzebowej)

Nasza zmarła siostra przyszła na świat 80 lat temu w katolickiej rodzinie Marcina i Stanisławy Kowalskich na wsi pod Płockiem. Na chrzcie świętym otrzymała imię Genowefa.. Po wojnie wybrała wraz ze starszym bratem Zenonem zawód nauczyciela. Ukończyła Liceum Pedagogiczne w odległej Jeleniej Górze i pracowała w szkołach na Dolnym Śląsku. Tam poznała Bohdana Miłaczewskiego, którego poślubiła w 1955 roku. Trzy lata później, już w Warszawie, przychodzi na świat ukochany syn Jerzy. Lata szybko biegły odmierzane dzwonkami szkolnymi i kolejnymi rocznikami wdzięcznych uczniów kończących szkołę i idących dalej w świat. Wielu z nich osiągnęło sukcesy w różnych dziedzinach, co dla nauczyciela jest najwyższą nagrodą. Taki jest ten zawód – przynosi satysfakcję, pieniędzy jakby mniej - uczysz innych i ciągle siebie. W Warszawie szybko awansowała. Została wicedyrektorką szkoły, a potem powierzono jej kierownictwo nowej, pięknej szkoły na Grochowie. Następnie praca w Zarządzie Głównym Związku Nauczycielstwa Polskiego i zasłużona emerytura. Teraz, już bez reszty może zająć się pomocą w wychowaniu dwojga wnucząt, rodziną i przyjaciółmi. Nasza siostra miała wielkie serce i była zawsze życzliwa ludziom. Jej dom stał otworem dla przyjaciół i rodziny. Znosiła pogodnie trudności życia codziennego, będące udziałem milionów kobiet w Polsce, zwłaszcza w długich latach powszechnych niedoborów. Była wspaniałą Żoną, troskliwą Matką i Babcią. I taką niech pozostanie w naszej pamięci !


(Wystapienie Pani Lubachowej):
Żegnamy naszą Koleżankę i Przyjaciółkę, z którą spędziłyśmy wiele chwil przyjemnych i wesołych. Ale - żegnamy też Panią Jolantę Miłaczewską, Dyrektorkę Szkoły 230, w której pracowałyśmy pod Jej mądrym kierownictwem. Dzięki Jej cechom, osobowości i walorom zawodowym uczniowie zdobywali solidne wykształcenie, a my - satysfakcję z pracy dydaktycznej. Żegnaj, Jolu! 

VI. PODSUMOWANIE


    Przeżyliśmy razem 59 lat, zbudowaliśmy dom, zrodziliśmy syna, zasadziliśmy wiele drzew...
    A zaczynaliśmy od zera. Po tej wielkiej wojnie, rodzice nie mogli wiele pomóc dzieciom  na starcie. To dzięki ogromnej pracowitości, energii i talentowi Joli, będzie co przekazać potomnym. To, co tu napisano jest za to podziękowaniem i hołdem!






Zapis Jurka:
   

 

W IV klasie (1969) byłem przez 3 tygodnie w sanatorium ze szkoła w Bardzie Śląskim. Stamtąd na 3 dni zabrałeś mnie do Polanicy, gdzie byłeś chyba w delegacji ? A czy nie pojechałem tam dlatego, że wtedy mama była w szpitalu na gruźlicę ?

1968 – chyba wtedy byliście gdzieś za granicą, co to nie mogliście wrocić przez najazd na Czechosłowację. Mysmy na wsi nic nie wiedzieli co się stało, dlaczego się spóźniacie

A kiedy byliście z Kajtkiem w Egipcie ? W 1972 ?

1972 (?) ślub Kikusa i Ali w Elblągu. Dlaczego bez mamy ?

1973 – obóz żeglarski w Boszkowie (z Guciem), potem mnie zabraliście do Międzyzdrojów z Cierpisami

 

  1. Liceum Ogólnokształcące nr 47 - 1973 – 1977, klasa matematyczno – fizyczna.

1974 – wyjazd do Stogów z Nalewajkami i ich kuzynką (?) Janką.

1974 – Krym

1976 – Kaukaz z Nalewajkami i kimś tam jeszcze (jest kronika z wyjazdu)

 

  1. 1977 – 1983 studia na HZ na SGiS

 

1977 – Mongolia

1978 – Jugosławia – odbieraliście mnie z Budapesztu, ale musiałem wracać pociągiem do Zebrzydowic, żeby podstemplować wyjazd z Polski we wkładce paszportowej, bo nie chcieli Wam podstemplować pod moją nieobecność przy przekraczaniu granicy samochodem. Ja byłem na Węgrzech na dowód, a do Jugosławii obowiązywała wkładka paszportowa.

1982 – przeprowadzka na Grenadierów

1983 – czerwiec – śmierć Busi, obrona dyplomu

1983 – sierpień – praca w DAL

1983-1984 – wojsko: szkoła Podchorążych w Artylerii w Toruniu, potem praktyka w Wesołej

 

  1. 1986 30.08. – ślub

25.04.87 – ur. Mateusza

Czerwiec – Wasz wyjazd do Niemiec

1988 – wrzesień/październik – Kolonia, Marbella

14.01.1989 – ur. Karoliny,

1989 - Lipiec – pobyt w Kolonii

 

 

 

 

 

 

.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bohdan Miłaczewski
Dodaj wspomnienie   |   Wszystkie wspomnienia

Violetta
Dodaj plik audio lub video   |   Wszystkie pliki audio i video
Opcje strony:
Zdjęcia
-
Aldona i Marek Wiśiniewscy
Aldona i Marek Wiśiniewscy
zapalił(a) dnia 2011-09-29
-
Powiadom znajomych
Imię i nazwisko:
Adres e-mail:
-
Pamiątki
Obrazki pamiątkowe
 
-
SprzataniePomnikow.pl
Kliknij aby obejrzeć ofertę
 
-