KuPamięci.pl

Andrzej Roman


* 17.05.1927

 

+ 17.12.2011

Miejsce pochówku: Warszawa, cm. Powązkowski

,

woj. mazowieckie

pokaż wszystkie
wpisy (16)
Licznik odwiedzin strony
17222
Romaniuk Andrzej Roman. Zniewalająco przystojny, znany warszawski dziennikarz i reporter sportowy. Wieloletni wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. Niegdyś w Kameralnej nieodłączny kompan samego Hłaski. Stały bywalec luksusowego hotelu „Bryza” w Juracie. Kuzyn profesora Zbigniewa Brzezińskiego, którego zaraził miłością do Półwyspu Helskiego w trakcie słynnej pielgrzymki „Solidarności”, kiedy to Helscy Kaszubi płynęli na łodziach po Zatoce Puckiej do kultowego Sanktuarium Matki Boskiej Swarzewskiej. Wrodzoną kindersztubę przekazał synowi, młodemu aplikantowi legendarnej „GRUPY”. Chyba jedyny w świecie dziennikarz bez prawa jazdy. Idol rzesz nastolatek. Charakterystyczny, tubalny baryton. Dżentelmen władający piękną polszczyzną. Po ożenku drastycznie się ustatkował. Nad wyraz urodziwa żona Dagmara… Opis pochodzi z książki Krzysztofa Pasierbiewicza pt. „Epopeja helskiej balangi – GRUPA”.
Zgłoś SPAM
Epopeja helskiej balangi - GRUPA
Jakby na potwierdzenie maksymy iż życie potrafi pisać cierpkie scenariusze sztandarowi przywódcy „Grupy” owi otoczeni zawsze procesją „przyjaciół” znający wszystkich „wybrańcy” Koń, Dunim, Bartocha i Andrzej Roman jak na ironię musieli zapłacić za ich barwny żywot ceną samotności gdyż ci łakomie zachłanni na życie koryfeusze luzackiej istoty szczęścia żyli na tyle szaleńczo, wartko i beztrosko iż nie zdążyli a może po prostu nie chcieli spostrzec że słońce zaczyna powoli zachodzić a oni zostali na plaży sami Czasami jednak myślę że ta samotność była ich własnym, świadomym wyborem gdyż ci z natury krnąbrnie wolni mężczyźni mieli charaktery zbyt harde by się dać wcisnąć w za ciasne dla nich ramy tworzonych przez ludzi kornych konwenansów którymi oni buńczucznie gardzili i niefrasobliwie nie bacząc na żadne kanony czerpali z życia wyłącznie samo piękno i radość I choć zawsze wiedzieli że za to ich życie lżejsze od snu trzeba będzie zapłacić wiedzieli również że skarbu życia przebytego pięknie nikomu odebrać nie sposób I warto czasem pomyśleć czy owi „samotnicy” nie byli de facto mniej samotni niż ci których przez cały czas spędzony w roztropnych i bezpiecznych stadłach męczyło skwapliwie skrywane przed samymi sobą poczucie kneblującej doznanie autentycznej wolności dokuczliwej duszności
Zgłoś SPAM
Andrzej Roman i Radio Wolna Europa
Andrzej Roman był jednym z najbliższych przyjaciół Marka Łatyńskiego, mego szefa (dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE, autora między innymi świetnej książki pt.: „Ogród Angielski 1. Wspomnienia z Radia Wolna Europa”). Przez Marka właśnie poznałem Romana - pisarza, długoletniego i czołowego polskiego dziennikarza sportowego, człowieka w Warszawie niezwykle popularnego… Andrzej oddał mi i całej Rozgłośni Polskiej RWE w końcu lat 80. ogromne usługi! Był naszym czołowym i niezawodnym doradcą! Gdy idzie o mnie - pierwszego z polskich dziennikarzy RWE, który przybył do Warszawy - to Andrzej ułatwił mi kontakt ze światem najlepszych krajowych publicystów. Niektórzy spośród nich podjęli od razu współpracę z naszą Rozgłośnią. Wówczas i w czasie mych następnych wizyt w Warszawie, często bywałem w mieszkaniu Państwa Romanów przy ulicy Świętojerskiej. Kiedyś spotkałem tam ciotecznego brata Andrzeja - słynnego Zbigniewa Brzezińskiego z USA… Ciekawe rozmowy prowadziłem też z żoną Andrzeja, osobą o niesamowitym wyczuciu zmiennych nastrojów polskiego społeczeństwa! Ostatni raz Andrzeja już jakiś czas temu spotkałem w Malej Wsi, na weselu jego syna Zbyszka (nota bene świetnego adwokata) z Anią Reiff - wnuczką mego stryjecznego brata Kazimierza… MACIEJ MORAWSKI Paryszki korespondent RWE w latach 1965-1992
Zgłoś SPAM
ODCHODZĄ...( MOJEJ NAJNOWSZEJ BALLADY W WYKONANIU KRZYSZTOFA CUGOWSKIEGO)O
Przed rokiem odeszła Agnieszka A Teddy zaledwie przed pół Znikają jedno za drugim W tej dali bezkresnej bez chmur..."... Andrzejowi Romanowi i dziesiątkom przyjaciół,dla których ważniejsze były podarte rękawiczki od złotego Rollexa... Krzysztof Logan Tomaszewski www.logan-tomaszewski.pl
Zgłoś SPAM
Helska Balanga

 





Kraków, grudzień 2011r.


Drogi Andrzeju!
Odszedłeś z mojego życia równie nagle, jak się pojawiłeś, gdy Cię pierwszy raz zobaczyłem w Jastarni na Półwyspie Helskim na przełomie lat 60/70 ubiegłego wieku. Nie zdążyłem Ci powiedzieć, że od tamtego czasu byłeś skrytym obiektem mojej fascynacji. Oczarował mnie Twój magiczny magnetyzm, ujmująca kindersztuba, dżentelmeński sposób bycia i szarmancki stosunek do kobiet.
Przyznam Ci się również, że podpatrywałem Twój niepowtarzalny styl noszenia się w określonych sytuacjach, ów „przedwojenny” sznyt i klasę, o jakiej obecne „elity” mogą jedynie pomarzyć.
Byłeś dla mnie jedną z obrosłych legendą ikon „helskiej balangi”. Wyraz temu dałem w mojej książce-albumie pt. „Epopeja Helskiej Balangi – GRUPA”.
Pewno zapomniałeś jej ze sobą zabrać, więc Ci przesyłam wybrane fragmenty byś, kiedy Ci będzie smutno, poprosił jakiegoś Anioła o schłodzonego niebiańskiego drinka i przysiadłszy na jakiejś puchatej chmurce wrócił wspomnieniami do czasów naszej cudownej młodości, która została na Helu.
Krzysiek Pasierbiewicz

„Szklarnia” owiana sławą ażurowo przeszklona jastarniana kawiarnia ołtarz nieformalnych spotkań elit polskiego lata. Magiczna soczewka skupiająca tych których warto znać. „GRUPA"
Kolejne karty albumu poświęcam mojej „jastarnianej” przygodzie z legendarną „Grupą” najznamienitszych ambasadorów i muz niesfornej cyganerii sfer towarzyskich Warszawy, Krakowa i Łodzi. W tym chlubnym towarzystwie przez ponad trzy dekady, rok rocznie, bez wyjątku miałem przyjemność przeżywać w Jastarni niezapomniane chwile wręcz apokaliptycznej balangi celebrowanej z ogromnym pietyzmem w znanych już nie tylko na Półwyspie Helskim kultowych świątyniach rozrywki, gdzie starannie dobrany kwiat największych polskich birbantów, nie bacząc na bieg historii oddawał się bez reszty, bezkreśnie wyzwolonej, szalonej i nigdy nie ustającej zabawie nie znającej jutra.
W pierwszych latach po wojnie antenaci „Grupy” spędzali lato w Sopocie który im się zamarzył polskim Miami Beach. Niestety owe jakże zuchwałe marzenia zmyła na wiele lat niwecząca wszystko co piękne fala polskiego „tsunami” tamtych lat, pełzającej pandemii „Wczasów Pracowniczych".
W tej sytuacji „Grupa” ruszyła na emigrację, a obiektem swojego „zesłania” wybrała dziewiczą Jastarnię, skromną rybacką wioskę, do której ojcowie grupy zjechali na motocyklach, polną piaszczystą drogą nie wiedząc wtedy jeszcze, że urok tego miejsca, gdzie z nieba leje się szczęście o złotej barwie bursztynu zatrzyma ich na tej ziemi na wiele pełnych pokoleń.
Prócz fascynacji dzikim żywiołem Bałtyku i pięknem krajobrazu Półwyspu Helskiego, lubiących wypić „odkrywców” zatrzymał tutaj również, a może przede wszystkim, ozdrowieńczy klimat mierzei, z wszechobecnym w tutejszym powietrzu, przywracającym młodość, wigor i energię jodowym aerozolem, który uleczał kaca nim jeszcze spróbował się zrodzić.
I w taki oto sposób w tamtych ponurych czasach gdzie szczytem marzeń większości Polaków był romans z kaowcem domu wczasowego, prekursorzy „Grupy”, swoiści „Kolumbowie” heroicznych zmagań o godność letniego wytchnienia, tworzyli podwaliny zupełnie nowej szkoły wytwornej rozrywki elit ekskluzywnego kurortu"...
Stary „Dom Zdrojowy” w Jastarni, nieco snobistyczny, luksusowy przedwojenny pensjonat, gdzie w latach dwudziestych na pamiętnych dancingach tańczyła crême de la crême Drugiej Rzeczypospolitej Mościcki, Beck, Kossak Bodo, Halama, Kiepura i sama Smolarska. Świątynia ekskluzywnej rozrywki elit, gdzie duch dawnego wykwintu przetrwał nawet w mrokach późniejszej „komuny”, gdy w latach pięćdziesiątych zaczęła balować tu „Grupa”.
A cóż to były za bale! Aranżowane przez „Bartochę” wykwintne rauty, okraszane perłami sztuki oratorskiej i niezapomnianymi tyradami Ewy Wiśniewskiej, „Bartochy”, „Dunina” i Andrzeja Romana, gdzie przy ciepłej wódeczce, tatarze i śledziu w śmietanie bawił się kwiat rozrywkowych elit „PRL-u”, swoisty konglomerat gwiazd teatru i filmu, świata nauki, nestorów wszelkich sztuk, oraz przeróżnego autoramentu niebieskich ptaków i „prywaciarzy”, bombastycznych krezusów ówczesnego świata polskiej finansjery.
Wszystko to żyło w jakiejś zadziwiającej symbiozie ludzi z nazwiskami, ludzi z fantazją i ludzi z pieniędzmi, których na przekór szpetocie komuny łączyło luzackie poczucie humoru, polot i fantazja, upodobanie wolności i jakże znamienny dla tamtej epoki stan sielskiej i całkowicie bezkarnej beztroski, jako, że pieniędzy się wtedy na ogół nie miało, więc nikt się specjalnie nie martwił o kasę rzucając się na oślep w wir eksplodującej szaleństwem zabawy ludzi szczęśliwych chwilą, pachnących słońcem i morską bryzą nie mających nic do stracenia „szczęśliwców” nie bojących się jutra.
„Koń”, „Dunin”, „Bartocha”, „Ślepy”, “Romaniuk” - obrosłe legendą kultowe ikony helskiej balangi. Od schyłku lat pięćdziesiątych animatorzy letniej rozrywki socjety Półwyspu kreatorzy rozlicznych spotkań, bali, rautów, bankietów, biesiad i popijaw, celebrowanych w uświęconych dla „Grupy” miejscach: „Domu Zdrojowym”, „Na Statku”„Okrąglaku”, „Neapolu”, „Pod Blachą”, „Pod Dyktą”, a ostatnio w geriatrycznej już nieco dyskotece „Fala”, gdzie balowała cała hulaszcza socjeta Jastarni, Kuźnicy, Chałup i Juraty. Postaci z ogromną charyzmą, mające w sobie jakiś magiczny magnetyzm przyciągający na Helski Półwysep potrafiących się bawić prawdziwie ciekawych ludzi, którzy z kolei ciągnęli za sobą pragnących za wszelką cenę w tym gronie zaistnieć „grupowych satelitów”, fundujących wódeczkę bliżej nie określonych dobroczyńców, prywaciarzy, sałaciarzy, badylarzy oraz całą plejadę dętych nuworyszów mazowieckiej „Warszawki”.
Ta paradoksalnie spójna mieszanina ludzi eksplodujących energią i radością życia nadawała Jastarni folklor wyjątkowy, drastycznie kontrastujący z resztą kurortów polskiego wybrzeża, gdzie w tamtych ponurych czasach, po bezbarwnych i smutnych deptakach przewalały się smętnie gromady zesłańców pamiętnego „Funduszu Wczasów Pracowniczych”...
Jakby na potwierdzenie maksymy, iż życie potrafi pisać cierpkie scenariusze, sztandarowi przywódcy „Grupy”, owi otoczeni zawsze procesją „przyjaciół”, znający wszystkich „wybrańcy”, jak na ironię musieli zapłacić za ich barwny żywot ceną samotności, gdyż ci łakomie zachłanni na życie koryfeusze luzackiej istoty szczęścia żyli na tyle szaleńczo, wartko i beztrosko, iż nie zdążyli, a może po prostu nie chcieli spostrzec, że słońce zaczyna powoli zachodzić, a oni zostali na plaży sami.
Czasami jednak myślę, że ta samotność była ich własnym, świadomym wyborem, gdyż ci z natury krnąbrnie wolni mężczyźni mieli charaktery zbyt harde, by się dać wcisnąć w za ciasne dla nich ramy tworzonych przez ludzi kornych konwenansów, którymi oni buńczucznie gardzili i niefrasobliwie, nie bacząc na żadne kanony, czerpali z życia wyłącznie samo piękno i radość. I choć zawsze wiedzieli że za to ich życie lżejsze od snu trzeba będzie zapłacić, wiedzieli również, że skarbu życia przebytego pięknie nikomu odebrać nie sposób. I warto czasem pomyśleć, czy owi „samotnicy” nie byli de facto mniej samotni niż ci, których przez cały czas spędzony w roztropnych i bezpiecznych stadłach, męczyło skwapliwie skrywane przed samymi sobą poczucie kneblującej doznanie autentycznej wolności dokuczliwej duszności.
Krzysztof Pasierbiewicz

Zgłoś SPAM
-
Powiadom znajomych
Imię i nazwisko:
Adres e-mail:
-
-

21.12.2011