Tekst wspomnień prof. dr hab. Krystyny Korejwo zaczerpnięty z książki Joanny Prosińskiej-Giersz „Zrozumieć Polaków”, Konstancin 2001
Złakniona rodzinnych opowieści dzwonię do cioci Krysi Korejwo i namawiam ją na nagranie wspomnień. Zaprosiła mnie serdecznie do swojego malutkiego uniwersyteckiego mieszkanka, a także Basię, córkę, i Joasię wnuczkę, żeby posłuchały domowych klechd. - Mam duszone grzybki, zjecie ze mną, zanim rozłożymy na stole te stare szpargały? - spytała od progu. (...)W listopadzie trzydziestego dziewiątego, kiedy nie mogłam wrócić na uniwersytet do Wilna, pojechałam na kilka dni do Lwowa, żeby się zorientować, czy mnie przyjmą. Koledzy szkolni studiowali na Politechnice, mieszkali w akademiku na Sapiehy, więc pobiegłam do nich, bo nie miałam się gdzie zatrzymać. Myślałam, że w ciągu jednego dnia załatwię wszystkie formalności, ale niestety trwało to tydzień. Komisarz uczelni codziennie pytał o to samo: „ - Gdzie są pani dokumenty? - A ja mu za każdym razem spokojnie odpowiadałam, że są w Wilnie. Na to on: - Należy je stamtąd ściągnąć, co jest niemożliwe, a bez dokumentów nie przyjmiemy.” Nic nie miałam, żadnego zaświadczenia ze studiów, ani nawet indeksu. A może miałam indeks, ale to im nie wystarczało. Codziennie kazał mi przychodzić na rozmowę. Koledzy poprosili administratora akademika, żeby pozwolił mi spać w ich pokoju, a sami wynieśli się do znajomych. Administrator pozwolił, ale potem stale się dopytywał, jak długo ta pani będzie tu mieszkać. W końcu jednak załatwiłam formalności i mnie przyjęli. Wróciłam do domu pociągiem, w oknach nie było szyb, a mróz trzymał cholerny. Zima z trzydziestego dziewiątego na czterdziesty była okropna. Wzięłam z domu najpotrzebniejsze rzeczy i znów pojechałam do Lwowa. Przyjęli mnie na trzeci rok chemii. Dostałam miejsce w akademiku dla medyków, w którym także nie było szyb, więc spało się w ubraniu, czapce, rękawiczkach, w szlafroku, a na to płaszcz. Po jakimś czasie doprowadzili akademik do porządku, powstawiali szyby, ale nie było opału. Wyremontowano też akademik chemików na Stryjskiej, akurat naprzeciwko parku Stryjskiego. Szyby w oknach były, w pokojach stały piece, ale brakowało opału, więc podkradaliśmy drewno w parku. Zaczęłam kokietować administratora, to czasami dał nam wiaderko węgla. Mieszkałyśmy we cztery w pokoju. W ciągu wielogodzinnych zajęć w pracowni stale bolała mnie głowa od odczynników, fatalnie na mnie działały. W tym czasie utworzono na kierunku matematyczno-fizyczno-chemicznym wydział geologii, więc się przeniosłam. Sporo przedmiotów miałam już zaliczonych. (...) Dostałam stypendium, była stołówka i to ratowało sytuację. Z domu nie miałam żadnej pomocy poza wałówką, z którą wracałam po świętach lub odwiedzinach. Ale co drugi miesiąc odbierali mi stypendium, bo stale się czymś naraziłam. (...)wszyscy wykładowcy do czterdziestego pierwszego roku to byli Polacy, ale już cztery godziny tygodniowo mieliśmy ukraińskiego i cztery rosyjskiego. A od jesieni czterdziestego pierwszego wszystkie wykłady miały być prowadzone tylko po ukraińsku. Tymczasem w czerwcu czterdziestego pierwszego wybuchła wojna i wszystko się skończyło... Zaliczyłam trzeci rok geologii, zdałam wszystkie egzaminy i wysłali nas do Krzemieńca Podolskiego na praktykę letnią, razem z pierwszym rokiem geologii, na którym było już dużo rosyjskich studentów, i trzecim rokiem geografii. Kiedy wyjeżdżaliśmy, Lwów był zaciemniony, także i dworzec kolejowy. Każdy wziął jak najmniejszy bagaż, niezbędny na miesiąc, a reszta rzeczy została w akademiku. Dziwnym trafem wzięłam z sobą indeks. Przyjechaliśmy do Krzemieńca rano i właśnie tego dnia rano miasto zostało zbombardowane. Słynne krzemienieckie liceum mieści się na wzgórzu, otoczone wałem obronnym. W dole niegdyś była fosa, a teraz porastały ją chwasty. Sowieci pod naporem Niemców wycofywali się ze Lwowa, zaczęły się regularne działania wojenne i o żadnym kursie letnim dla studentów nie było mowy. Tu w Krzemieńcu zamknęli w jednym budynku wszystkich wykładowców – profesorów i docentów, a osobno studentów. Namawiali nas, żebyśmy jechali z nimi. Nasi koledzy, Żydzi, zastanawiali się co mają zrobić – jeden zdecydował się wracać do rodziców w Brodach, a drugi jechać z resztą do Rosji. W budynku, w którym nocowałam, były bardzo mocne drzwi. W nocy podjechały ciężarówki, sowieci mieli mało czasu na załadunek swoich. Dobijali się do nas, a myśmy nie otwierały, bardzo się spieszyli i odjechali. Zresztą po jakimś czasie znów tu wrócili... Sterczeliśmy w liceum parę dni i nie wiedzieliśmy, co z sobą zrobić. Był z nami docent Zych i przypadkiem dowiedziałam się, że chce wracać do Lwowa na piechotę. Stamtąd bliżej do domu. Zaczęłam go prosić, żeby zabrał i mnie. Odmówił: „ – Ja pani nie wezmę, bo to nie jest droga dla niewiasty.” Niemal na klęczkach błagałam, żeby mnie tu nie zostawiał. I w końcu zmiękł. Wyruszyliśmy we czwórkę, z tym bardzo miłym kolegą, który wracał do Brodów. Wydostaliśmy się z liceum pojedynczo. Wyrzuciłam z okna plecak do fosy, a potem łaziliśmy z kolegą koło bramy, której pilnowała sowiecka warta i w odpowiedniej chwili czmychnęliśmy na zewnątrz. Reszta już tam była. Pierwszego dnia zrobiliśmy ze czterdzieści kilometrów. Nocleg znaleźliśmy w jakiejś stodole. Padłam nieprzytomna ze zmęczenia. Leżałam jak trup na brzuchu, nie miałam ochoty jeść ani pić. Docent zaczął masować mi stwardniałe mięśnie, wyłam z bólu, a na drugi dzień z trudem zwlokłam się z posłania. Potem było już coraz lepiej. Osiem dni szliśmy do Lwowa, przeważnie lasami i stale rosyjskie patrole brały nas za szpiegów, bo docent miał mapy geologiczne. Tłumaczyliśmy, że jesteśmy z uniwersytetu, żeby tam zadzwonili, to im potwierdzą. Ale oni oczywiście nie mieliby skąd dzwonić. Spaliśmy w stodołach, żywiliśmy się na plebaniach – czasami gosposia piekła dla księdza indyka, a nas częstowała kartoflami z zsiadłym mlekiem. Ale dobre było i to. Docent po drodze, gdzieś na jakimś targu, sprzedał swój aparat fotograficzny, żeby mieć pieniądze. Kiedy byliśmy już na peryferiach Lwowa, powiedział: „ – Mam do pani prośbę. Nie mogę pokazać się w domu, więc proszę udać się pod ten adres i powiedzieć mojej żonie, że będę tam i tam. Poszłam, zawiadomiłam jego żonę. Okazało się, że był w konspiracji, a potem wyjechał do Anglii. Do akademika wracałam sama niemal już na czworakach. Podchodzę bliżej, a tam w każdym oknie Niemcy. Oczywiście żadnych rzeczy nie odzyskałam, bo je stamtąd wyrzucili i zostałam tylko z plecakiem i z indeksem. Jacyś znajomi znajomych przygarnęli mnie, ale pamiętam, że strasznie głodowałam, bo nie miałam grosza przy duszy. Dostawaliśmy na kartki ćwiartkę razowego chleba na dzień i to było wszystko. Miałam niewiele bielizny, więc stale musiałam coś uprać. Z chęcią chodziłam na strych ją rozwieszać, bo wisiał tam wór sucharów i zawsze z niego podkradałam ze dwa, trzy kawałki suchego chleba. Tak się żywiłam przez dwa miesiące. Matka nadal mieszkała w Kowlu i nie wiedziała, co się ze mną dzieje. Miasto, trzydzieści tysięcy mieszkańców, zostało doszczętnie zniszczone, elektrownia także. Dyrektor elektrowni dostał przepustkę na wyjazd do Lwowa po jakieś brakujące urządzenia. Mama ubłagała go, żeby mnie przy okazji odszukał. Dała adres akademika, a ja na wszelki wypadek zostawiłam tam u woźnej swój aktualny adres. To był już wrzesień. Dyrektor odnalazł mnie i kolegę z Politechniki, który pochodził także z Kowla. Przeszmuglował nas pod plandeką w doczepie ciężarówki między częściami dla elektrowni. Na granicy oczywiście strażnicy wszędzie zaglądali, ale jakoś nas nie zauważyli i szczęśliwie dojechaliśmy rano do Kowla. Przychodzę do domu, jest słonecznie, ciepło, drzwi otwarte, na stole w kuchni leży biały jak bułka chleb, miód, ser, herbata, a wszyscy są w ogrodzie. Usiadłam przy stole i zaczęłam płakać. Potem przez dwa tygodnie nie mogłam nic przełknąć, bo miałam spazmatycznie ściśnięty przełyk. Tylko piłam... mleko, soki, kompoty... Przeżyliśmy parotygodniowe oblężenie. Mieszkaliśmy w części miasta, którą zajęli Niemcy. (...)W domu babci umieścili swój sztab. Był fortepian więc grali, śpiewali, bawili się, a nas wypędzili. Zamieszkaliśmy w domu Kwiatkowskich, rodziny Gieni Michałowskiej. To był jedyny w okolicy dom murowany, który cudem z pożaru ocalał. Dom babci spłonął doszczętnie. Dwa razy dziennie nas bombardowali, a miasto było z drewna... Do końca życia nie zapomnę przeraźliwego rżenia palącego się żywcem konia... W domu Kwiatkowskich schroniło się ze sto osób. W naszym pokoiku było chyba szesnaście – spałyśmy na podłodze po osiem z każdej strony, nogami do siebie i kiedy któraś się przewracała na drugi bok, to reszta musiała razem z nią to robić. Przez kilka tygodni się nie rozbieraliśmy, gryzły nas wszy... Nie można było palić w piecach, żebyśmy się nie stali celem... Potem Niemców okrążyli sowieci. Kiedy Niemcy w okrążeniu zrobili dziurę, to najpierw wywieźli swoich rannych, potem wymienili część wojska – broń i jedzenie dostarczane było tylko ze zrzutów, a następnie wyprowadzili ze swojej części ludność cywilną. Żandarmi z psami wygonili nas nocą, szliśmy do pociągu z osiem kilometrów wzdłuż torów, które wycofując się za sobą zrywali. Razem ze szkolną przyjaciółką, Brygidą, która zaczęła tak jak i ja studia w Wilnie, niosłyśmy całą drogę na chodniczku jej studziewięcioletnią babcię. Byliśmy wszyscy razem: mama, ojczym, babcia, Gienia Michałowska i jej syn Romek, o Stanisławie Michałowskim wiedzieliśmy tylko, że jest na Wołyniu w partyzantce. Mama przed wyjazdem z domu zapakowała dla każdego żelazną porcję – po sto papierosów, złotej śwince i kawałku słoniny. A to historia, która najpierw mi się przyśniła, a potem spełniła: Czekaliśmy przy torach na jakiś pociąg, który nas dalej zabierze. Kolejarze zorganizowali wagony i załadowali do nich swój dobytek. Błagałam, żeby nas z sobą zabrali, bo mówiło się, że ostatni pociąg odchodzi, a jednak nas nie wzięli. Przyjęli tylko Brygidę z babcią. Nadal siedzieliśmy w rowie w dole nasypu torów, wyposażeni w żelazne porcje i małe podręczne torby. To był cały nasz dobytek i kiedy tamten pociąg odjechał, zaczęłam strasznie płakać... I nagle idzie jakiś bardzo przystojny niemiecki wysokiej rangi oficer z białym chartem i pyta dlaczego płaczę. Odpowiadam mu, że jestem tu z rodziną, a właśnie odjechał ostatni pociąg i nie chciano nas wziąć. Teraz już jestem pewna, że zabiorą nas do obozu. Na to on: - Proszę przyjść do mojego wagonu. A co pani w ogóle robi i skąd zna tak dobrze niemiecki? Powiedziałam, że uczyłam się go w gimnazjum i na dodatkowych lekcjach, a studiowałam geologię na lwowskim uniwersytecie, pracowałam w szpitalu w Kowlu jako pomoc w laboratorium, a potem byłam na wakacjach u koleżanki w Pińsku, wróciłam radosna i wypoczęta do domu, a już następnego dnia pierwsze bomby spadły na nasze miasto... – No dobrze, niech pani idzie ze mną – powiedział, więc poszłam. Miał tam swoje biuro. Siadł do maszyny i zaczął wypisywać zaświadczenie, że pani taka a taka jest kierowana do Lublina jako laborantka, i prosi, by mnie przyjęto do pracy w tamtejszym szpitalu... – Ale ja tu jestem z rodziną – odważyłam się mu przypomnieć. – Ile osób? – spytał. - Ze mną sześć – odparłam – wraz z rodziną – dopisał. – Tu niedługo podstawią pociąg, proszę siedzieć i czekać, jak przyjedzie, to umieszczę w nim panią razem z rodziną. Po iluś tam godzinach sformowano skład pociągu, nie pamiętam, ile miał wagonów. Przychodzi ten Niemiec i mówi, że mamy szykować się do odjazdu, a tu okazało się, że zginęła nam babcia – po drodze wypadł jej z bagażu jeden kalosz i poszła go szukać. Więc teraz wszyscy zdenerwowani zaczęli szukać babci. W końcu babcia wróciła, Niemiec wsadził nas do ostatniego wagonu pociągu. W sąsiednim przedziale siedział niemiecki kolejarz, polecił mu, żeby się nami opiekował. (...)Kiedy upchałam rodzinę do naszego przedziału, poszłam do sąsiedniego pokonferować z tamtym kolejarzem. Okazało się, że jechał na urlop do domu. Zaproponowałam, żeby się do nas przesiadł, no i skoro jedzie do rodziny, to na pewno mu się przyda drobny upominek. I dałam mu swoją żelazną porcję w rewanżu za opiekę nad nami. Czasami warto mieć gest. Na granicy w Dorohusku wsiadło do pociągu gestapo. Po nas od razu było widać, że nie powinniśmy nim jechać, bo to był Nur für Deutsche. Kolejarz musiał się gęsto tłumaczyć, ale jakoś nas wybronił. Miałam przy sobie jeszcze ze czterdzieści tysięcy karbowańców. Niemcy mieli prawo wymieniać pieniądze okupowanych krajów na marki niemieckie, daję mu zwitek banknotów i mówię, że potem w Lublinie w banku będzie mógł te pieniądze wymienić, a teraz proszę, żeby tu kupił nam bilety do Lublina. Tak zrobił i szczęśliwie dojechaliśmy do Lublina. Z torbami i plecakami wyglądaliśmy okropnie. Tylko ja miałam na sobie futerko z fok i byłam w miarę reprezentacyjnie ubrana. To było w czterdziestym czwartym roku. Poszliśmy do kuzynki naszego dziadziusia, jej córka uczyła łaciny w gimnazjum w Lublinie i całą gromadą zwaliliśmy się jej na głowę. Długo nie mogliśmy tam siedzieć, więc rodzina wydelegowała Gienię Michałowską i mnie do Warszawy do Witaczków, żeby nam pomogli, bo jesteśmy w potrzebie. Witaczkowie przyjęli nas w Milanówku bardzo gościnnie i powiedzieli: „ Proszę przyjechać do nas z całą rodziną.” Wróciłyśmy do Lublina po babcię, rodziców i pojechaliśmy wszyscy do Milanówka. Henryk Witaczek zdecydował, że Gienię, jej dziesięcioletniego Romka i mnie zabiorą do Żółwina, a mama z mężem i babcią zamieszka na razie w teatrze letnim. Najpierw spali tam na siennikach, potem Witaczek znalazł im mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią na Dębowej. Ojczym dostał pracę w fabryce, mama jako pielęgniarka pracowała w przychodni. A w Żółwinie było ponad sto osób – wszyscy potrzebujący Polacy, Żydzi, niemiecki żołnierz, który okazał się Francuzem z Alzacji na siłę wcielonym do armii, dyrektor jakiegoś banku, pan Strzembosz, i młody komunista Stanisław Bębenek, który pięknie rozprawiał o literaturze, potem koleżanki Toni z Powstania, jedna z batalionu „Zośka”, a druga z „Parasola” ... Każdy musiał coś robić. Obie z Gienią byłyśmy oddelegowane do pracy w ogrodzie. Motyką okopywałyśmy truskawki, inne panie szyły... Uszyły nam kołdry, sukienki. Prowadziłam księgę i zapisywałam w niej, co wydano – co noc przyjeżdżali ludzie z lasu i dostawali jedzenie. Były krowy i żywy inwentarz. Niemcy też pozwalali sobie na wiele. W budynku miejscowej szkoły schroniła się po powstaniu masa ludzi i pamiętam było bardzo dużo dzieci. Gotowało się ogromny kocioł zupy i wozem zaprzężonym w konia woziłam tę zupę do szkoły. Dzieci codziennie na nią czekały. Henryk Witaczek bardzo dużo dobrego zrobił, a fabryka niezwykle się rozbudowała. Masa osób przewinęła się przez Żółwin, szczególnie po powstaniu. Widzieliśmy stąd łunę palącej się Warszawy, nawet czarne zwitki spalonego papieru do nas dolatywały. W lutym czterdziestego piątego, jak weszli do Żółwina sowieci, wszyscy zaczęli się rozjeżdżać. Ślub miał być cichy, bez żadnych gości (nie miałam białej sukienki, ani pończoch), o siódmej rano, żeby nikt z fabryki się nie dowiedział. Tak uzgodniliśmy z księdzem, który świetnie znał Janusza. Janusz poszedł do niego wcześniej na długą rozmowę, ale ponieważ był zameldowany w Podkowie Leśnej, musiał od tamtego księdza przynieść karteczkę od spowiedzi. Na koniec rozmowy ksiądz powiedział: - To mi pan przy okazji dostarczy tę karteczkę. Przychodzimy do kościoła, stajemy w progu, proboszcz wychodzi po nas i pyta Janusza: - A przyniósł pan zaświadczenie od księdza z Podkowy? – Nie, bo ksiądz proboszcz powiedział, że mogę dostarczyć je przy okazji. – Niestety, bez tego nie mogę wam udzielić ślubu – odparł na to proboszcz. Wtedy rzuciłam bukiet na pobliską ławkę i wyszłam z kościoła głęboko rozczarowana, a Janusz poleciał do księdza do Podkowy. (...) ale okazało się, że tamten ksiądz poszedł na spacer do lasu odmawiać brewiarz. Zanim go Janusz znalazł, a potem przywiózł zaświadczenie zrobiła się dziesiąta czy nawet jedenasta... dopiero wtedy udzielono nam ślubu. (...) Zaraz po ślubie zamieszkaliśmy w „Księżance” przy torach, wynajmowanej od pani Wełnowej przez Witaczka. Nasze gospodarstwo składało się z miednicy, dwóch talerzy głębokich i dwóch płytkich. Dostaliśmy z fabryki tapczan, szafę, tę którą mam tu do dziś, stolik, dwa krzesła. Kupiliśmy prymus, jakiś garnek i tak zaczęliśmy gospodarować. W „Księżance” było z pięć pokoi, w tym duży ładny salonik z pianinem. Potem znalazło się mieszkanie na Skargi, skąd przez ogród widać było „Księżankę”. Mąż pani Wełnowej prowadził wypożyczalnię fortepianów w Warszawie. Pożyczyliśmy pianino od niej, Janusz sobie na nim pogrywał, ja także, bo jeszcze w Kowlu chodziłam na lekcje muzyki i zanim się zjawiły dzieci, nadal brałam lekcje. Potem urodziła się Ania, matką chrzestną jej była Ewa Trepiakówna, a od twoich rodziców dostałam drewniany wózek, bardzo ciężki, a musiałam go wnosić na pierwsze piętro. Potem obie dziewczynki razem w nim woziłam... był między nimi był tylko rok różnicy. (...) Wróciłam na studia, ale wszystko zaczęło się od listu mojej szkolnej przyjaciółki, Brygidy. Zamieszkała w Lublinie z mężem, matką i teściową. Miała dwóch chłopaków, Andrzeja i Stasia, i powiadomiła mnie, że zapisała się na studia, na farmację w Lublinie. We mnie jakby piorun strzelił. Ona może, a ja nie, tylko tam były dwie mamy do prowadzenia domu i opieki nad dziećmi, a ja byłam sama. Nie zdawałam sobie sprawy, na co się porywam. Umówiłyśmy się z panią Wełnową, że jak wywieszę w kuchni za oknem ręcznik, to znaczy, że pilnie potrzebuję jej pomocy. Była matką chrzestną Basi i zawsze wtedy do mnie przybiegała. Tym razem poprosiłam, żeby posiedziała z dziewczynkami, bo muszę na parę godzin wyjechać do Warszawy. Przygotowałam porcje jedzenia dla każdej, wsadziłam do zimnej wody do wiadra – gotowało się na kuchni węglowej, nie było lodówki, wodę przynosiło się ze studni, ubikacja była na podwórku - i z indeksem pojechałam do Warszawy. Dowiedziałam się, że katedrą geologii kieruje profesor Jan Samsonowicz. Miał kamienicę na Wilczej, a razem z nim mieszkali inni profesorowie, adiunkci... I tam właściwie prowadził pierwsze wykłady. Przyjął mnie w domu. Wiało biedą, w pokoju stało polowe łóżko przykryte wojskowym kocem... - Panie profesorze – zaczynam mówić - studiowałam w Wilnie, a potem we Lwowie – on także tam wykładał, tylko wcześniej, zanim przyjechałam. - A cóż pani tam studiowała?– spytał profesor dość oschłym tonem. Mówiło się, że profesor nie lubi kobiet naukowców, z trudem je toleruje. Miał żonę i troje dzieci, najstarszy syn Andrzej zginął w Powstaniu, pseudonim „Xiąże”, drugi Henryk jest profesorem historii, a córka Anna lekarką. Zmroził mnie jego ton, ale podałam mu swój indeks, w którym wszystkie stopnie i zaliczenia wpisane były po ukraińsku. Ostatni egzamin zdałam przez przypadek. Przyszłam na giełdę, zobaczyć o co pytają i chciałam się przez wakacje pouczyć, a tu asystent profesora wepchnął mnie do gabinetu niemal siłą. Profesor kazał usiąść, a przed nim na stole leżały różne kamienie. Pokazuje jeden i pyta: „ Co to? – Siarka – odpowiadam, potem następny – węgiel”, coś tam jeszcze wybąkałam i wstawił mi trzy do indeksu. I tak zaliczyłam we Lwowie trzeci rok. Po chwili wszedł adiunkt Samsonowicza, pan Makowski, paleontolog, który znał mnie z Lwowa z widzenia. - O, pani ze Lwowa – powiedział. Teraz on schwycił mój indeks i obaj panowie, przeglądając kartka po kartce zaczęli między sobą wymieniać uwagi: ten... zmarł, ten... jest we Wrocławiu, a ten... i zupełnie zapomnieli o moim istnieniu. Kiedy już omówili wszystkich swoich znajomych, to pan profesor zwrócił się do mnie: - W takim razie ma pani do zdania jeszcze petrografię, geologię historyczną, paleontologię i geologię regionalną. Proszę się zapisać na czwarty i na piąty rok i na pracę magisterską. A ja w domu nic Januszowi nie powiedziałam. Poszłam do dziekanatu się zapisać, ale dziekana nie było. Musiałam drugi raz przyjechać do Warszawy, nadal w domu nie powiedziałam o swoich planach, tylko zostawiłam panią Wełnową na dyżurze przy dziewczynkach. Janusz w pracy, moja mama w pracy. Przychodzę do dziekana i mówię, że jestem po rozmowie z profesorem Samsonowiczem, który pozwolił mi kończyć tu geologię. - Niestety, nie mogę się zgodzić na pani przyjęcie do nas – odpowiedział. Osłupiałam, wybałuszyłam oczy, a on spokojnie ciągnął dalej. – Przyjechała pani do Wilna, wybuchła wojna, potem pojechała pani do Lwowa i tam wybuchła wojna. Czy chce pani, żeby znowu wybuchła wojna w Warszawie? – Uśmiechnął się i podpisał zgodę. Dopiero wtedy zaczęłam rozmawiać z Januszem o swoich planach. Oczywiście, złoty człowiek zgodził się na wszystko i zaczął zastanawiać, jak to zorganizować. Znaleźliśmy starą nianię, która zgodziła się przychodzić do dzieci. Wstawałam o czwartej lub piątej rano, przygotowywałam ileś tam buteleczek z jedzeniem. Niania przychodziła o siódmej, a ja wtedy gnałam na pociąg. Janusz wracał o czwartej z pracy. Geologia mieściła się w Instytucie Chemii na Pasteura, więc z dworca Głównego miałam niedaleko. Potem przytulili nas na Oboźnej. Od pół roku chodziłam na wykłady i ćwiczenia, a tu raptem zażądano ode mnie zaświadczenia o lojalności czy coś w tym sensie. Złożyłam do powiatu w Grodzisku prośbę o poświadczenie mi tego dokumentu. Długo nie otrzymywałam odpowiedzi, a w dziekanacie przyciskali mnie, kiedy to wreszcie złożę. Po jakimś czasie przyszła odpowiedź odmowna – nie możemy obywatelce na podstawie jakiegoś tam paragrafu wydać zaświadczenia. W tym czasie zachorowała Ania i zaraz potem Janusz. Wiedziałam, że nie dam rady, tego już nie przeskoczę. I przestałam przyjeżdżać na zajęcia. W czerwcu otrzymałam list od profesora Samsonowicza mniej więcej takiej treści: „Szanowna Pani, doszły mnie słuchy, że ma Pani jakieś kłopoty rodzinne. Szkoda zmarnować tyle włożonego już wysiłku, poza tym brak jest geologów, bardzo nie dobrze by było, gdyby nie mogła Pani skończyć studiów. Zapraszam Panią do siebie na rozmowę, może coś wspólnie wymyślimy.” Bardzo zdenerwował mnie ten list, bo już się pogodziłam ze swoją sytuacją, a teraz zaczęłam przeżywać wszystko od nowa. Pomyślałam, nie pojadę, nie mam siły dalej walczyć. Napisałam uprzejmą odpowiedź profesorowi, że niestety nie widzę możliwości kontynuowania studiów, bardzo przepraszam, ale muszę z nich zrezygnować. Kilka dni potem rozlega się dzwonek do drzwi, wchodzi jakaś pani i mówi: - Przysyła mnie profesor Samsonowicz, który powiedział tak: – Z tymi babami trudno się porozumieć. Baba z babą najlepiej się dogada. Niech ją pani za uszy do mnie tu przyciągnie. Teraz już musiałam pojechać do Warszawy. Oczywiście najpierw się rozbeczałam, a on na to: – No niech się baba wyryczy, wypłacze - a potem zaczniemy rozmawiać poważnie. Powiedziałam mu o zaświadczeniu, pokazałam odmowną odpowiedź z powiatu. Było napisane, że obywatelce przysługuje prawo odwołania się od decyzji do wojewody. Ale kiedy w Grodzisku otrzymałam tę decyzję i powiedziałam, że się odwołam, wyszła za mną na korytarz jedna z urzędniczek i powiedziała: - Proszę się nie odwoływać, bo to i tak wróci do nas i taką samą otrzyma Pani odpowiedź. Janusz poszedł nawet do znajomego adwokata i zapytał, co znaczy ta decyzja, dlaczego ją wydano? A adwokat mu na to: - Czy twoja żona naprawdę musi studiować, czy bez studiów skończy się dla niej świat? Jak nie musi, to lepiej tego nie ruszajcie. - Do dziś nie wiem, o co chodziło. W każdym razie Samsonowicz bardzo się tym zdenerwował. Usiadł przy biurku, coś tam mruczał pod nosem i zaczął pisać, że obywatelka taka a taka, ma już zaliczone tyle a tyle egzaminów, z powodu braku geologów koniecznym jest, żeby ukończyła studia. Wziął wszystkie pieczątki, jakie miał pod ręką i na tym piśmie przystawił: dziekanatu, kierownika zakładu, swoją osobistą, ogólną Uniwersytetu... – Niech pani jeszcze raz to złoży, gdzie trzeba – powiedział na koniec. Złożyłam do starostwa i wyobraźcie sobie, że po krótkim czasie dostałam pozytywną odpowiedź. Podeszłam do tej samej urzędniczki w urzędzie w Grodzisku, która poprzednio ze mną rozmawiała i spytałam, jak to się stało, że tym razem dali mi taką odpowiedź. - Kierownik był na urlopie, kto inny to załatwiał i się udało – odparła. Wtedy zaczęła się moja gehenna od nowa – jak wspominam ten okres, do tej pory dostaję gęsiej skórki na grzbiecie. Wyjeżdżałam o świcie, a wracałam o ósmej wieczorem Wykłady, ćwiczenia, seminaria, a to jeszcze pan profesor podrzucał mi jakieś artykuły, jeden pamiętam był po francusku, więc zaprotestowałam, bo znałam niemiecki, a profesor powiedział, że go nie obchodzi i mam sobie z tym dać radę. Na całe szczęście Janusz mi go przetłumaczył i na tej podstawie napisałam referat. To był koszmar. Tego żaden mężczyzna by nie wytrzymał. Wieczorem po powrocie z Warszawy nastawiałam na kuchni kocioł z dziecięcymi pieluchami... Byłam bardzo zmęczona, miałam tyle lat przerwy, żeby zdać petrografię musiałam powtórzyć krystalografię, całą mineralogię. To są tomy materiału pamięciowego do opanowania. Żeby zdawać paleontologię musiałam powtórzyć całą geologię i botanikę. Byłam ambitna, nie chciałam, żeby się nade mną użalali, biedna pani Korejwo, ma dwoje malutkich dzieci, damy jej trójczynę na otarcie łez. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Ale Janusz także był bardzo biedny, bo kazałam mu stale się przepytywać. Miał już od tego kwadratową głowę. „Ty zwariujesz, a my razem z tobą” – mówił, ale nadal mnie przepytywał. I potem dostałam u profesora Kozłowskiego, paleontologa jako jedyna piątkę. Uważał, że tylko zoolog może umieć paleontologię na pięć. Egzaminował jedną osobę na tydzień, a zaczynał o siódmej rano. Egzamin trwał godzinę, półtorej. Naszykował mi okazy – trzeba było je rozpoznać, dokładnie określić do jakiej rodziny należą, usytuować, kiedy to coś żyło... Podał mi w pojemniczku otwornicę i lupę. Ręka mi drżała, nie mogłam utrzymać lupy na obiekcie, zgadłam. Obkuta byłam z bezkręgowych na blachę, Janusz wspaniale mnie w tym wyćwiczył. Profesor siedział jak mumia, miał kamienną twarz i nie wiedziałam, co sądzi o mojej odpowiedzi. Samsonowicz to się wykrzywiał, robił różne grymasy, machał rękoma i wtedy wiedziałaś, że mówisz głupstwa. Kiedy skończyłam mówić, podziękował mi i coś tam wpisał do indeksu. Wychodzę na korytarz pewna, że mnie oblał, nikt do mnie nie podchodzi, żeby nie robić mi przykrości, bo po dwudziestu minutach pytania mógł tylko delikwenta oblać. Ale podeszła Krystyna Pożaryska, jego asystentka, i pyta, co dostałam. – Pewnie oblałam – odpowiedziałam, ale zaglądam do indeksu, a tam pięć. – Od dawna jestem asystentką profesora, ale żaden student u niego piątki nie dostał – stwierdziła. - No a jeśli pani Korejwo dostała pięć, to pan Korejwo na pewno zdałby na trzy. - Wszyscy wiedzieli, że mąż mnie w domu przepytuje. Następny egzamin miał być za miesiąc u Samsonowicza. A on do mnie mówi: - Co będziemy to tak ciągnąć, niech pani przyjdzie pojutrze. Potem zdawałam petrografię. Uniwersytecki petrograf siedział jeszcze w więzieniu, więc Samsonowicz zastanawiał się do kogo mnie posłać. I wymyślił profesora Wojno z Politechniki. Nazywali go Bóg Ojciec, bo był wysoki, dostojny, z siwą brodą. Byłam umówiona, że przyjdę do niego do Muzeum Ziemi. Nałykałam się bromu na uspokojenie, a on otwiera drzwi i pyta: - Pani Korejwina? – Tak – odpowiedziałam. – To proszę. Zapytał mnie o skały metamorficzne, z których byłam obkuta. Odśpiewałam szybko odpowiedź, on poprosił o indeks i wstawił mi pięć z plusem. Wcześniej zapowiedziałam sobie, że jeśli mi pierwszy egzamin słabo pójdzie, to wracam do kuchni, garów i pieluch, bo tylko się do tego nadaję. Po ośmiu latach przerwy, z dwójką małych dzieci, babo daj sobie spokój ze studiami. Rozbitków powojennych było kilkoro na roku – Marysia Pajtlowa w ostatnim miesiącu ciąży, córka profesora Czarnockiego, Kasia, której w przeddzień egzaminu zmarł ojciec. Profesor Samsonowicz zaproponował, może przełoży egzamin, a ona jednak zdawała. Dyplom obroniłam w pięćdziesiątym pierwszym, dziewiętnastego grudnia, tuż przed świętami. Miałam zdawać później, ale Samsonowicz znów mi przyśpieszył termin mówiąc: - Niech się pani popisze tym, co umie przed świętami. Tu na zdjęciu jesteśmy wszyscy razem... to była szczególnie uroczysta i bardzo szczęśliwa dla całej rodziny Gwiazdka. Ale zanim do tego doszło, zaczęło się kolejne pasmo udręk. Pod koniec studiów już pracowałam na UW, dostałam stanowisko zastępcy asystenta, a potem od razu wskoczyłam na adiunkta. W pięćdziesiątym dziewiątym broniłam doktoratu, tuż przed śmiercią profesora. Miałam zdawać na jesieni, a on w maju zdecydował, że będę się bronić w czerwcu. Dostałam histerii, bo miałam za mało czasu na przygotowanie. A profesor był już wtedy bardzo chory, cierpiał silne bóle, przychodził do Zakładu i kładł się na leżance, dlatego tak mnie przynaglał... Zmarł jesienią tamtego roku. Jemu zawdzięczam to, że skończyłam studia, zrobiłam doktorat. Stale mnie zmuszał do kolejnego kroku. W pięćdziesiątym szóstym powstał Zakład Nauk Geologicznych PAN, dzięki jego staraniom. Później sam nim kierował równocześnie z wydziałem geologii na UW. Pamiętam, byłam na kursie ze studentami w Chęcinach i dostaję list od profesora, że od pierwszego lipca powstaje ten Zakład i przechodzi pani do pracy w Akademii. Proszę natychmiast złożyć wymówienie na UW. Nie pomyślał, że powinno to być przeniesienie służbowe, później miałam z tego powodu kłopoty formalne, ale skoro profesor kazał, to tak zrobiłam. Potem Zakład przekształcił się w Instytut Nauk Geologicznych i w nim pracowałam do końca, aż do przejścia na emeryturę. W sześćdziesiątym dziewiątym zrobiłam habilitację, a w osiemdziesiątym dostałam profesurę, tak zwaną belwederską. Ale zaraz po studiach było okropnie ciężko. Pensje nam nie wystarczały, oboje z Januszem musieliśmy dorabiać. Brałam z wydziału prace magisterskie i doktorskie do przepisywania na maszynie, chociaż sama dopiero uczyłam się na niej pisać. Potem szyliśmy krawaty dla Milanówka – Janusz przynosił bele materiału, cięło się go w domu na poszczególne sztuki i trzeba je było ręcznie obrębiać zgodnie z milanowską zasadą - wszystko ma być ręcznie robione. Następnie należało je ułożyć tak, żeby się nie skręcały. Ile ja materiału napsułam, zanim doszłam do wprawy. (...) Gotować nauczyłam się dopiero na stare lata, kiedy musiałam się opiekować swoją mamą i ciocią. Wtedy często zaglądałam do książki kucharskiej.