Lucyna, Lusia, Lucynka dla przyjaciół i Lula dla rodziny ukochanego brata, urodziła się w małej ceglanej koszarce kolejowej na Podlasiu we wsi Kowale, tuż przy samej granicy z Białorusią, w drodze do Grodna.
Jej ojciec Antoni był kolejarzem, a matka Luba zajmowała się prowadzeniem domu. Jeszcze będąc małą dziewczynką opiekowała się sama młodszym bratem, czasami przez kilka dni, gdy ojca już nie było i matka musiała pracować na ich utrzymanie podczas okupacji. „Jestem zimnego chowu” - powtarzała zawsze z uśmiechem.
Odpowiedzialność i opiekuńczość, to jedne z Jej najważniejszych cech charakteru. Nic dziwnego że wybrała zawód pielęgniarki, którą rzeczywiście była z powołania. W latach 50-tych ukończyła Szkołę Pielęgniarską w Białymstoku. Z nakazem pracy (bo tak to wyglądało w czasach stalinowskich) trafiła do Warszawy na oddział noworodków w szpitalu przy ulicy Działdowskiej. Zawsze dzieci i chorzy bardzo do Niej lgnęli - „Oj, to siostra ma dzisiaj dyżur! Zastrzyki nie będą bolały!” Rzeczywiście nie bolały, o czym miałam okazję wielokrotnie się przekonać. Jej ręce emanowały ciepłą kojącą energią a serce ogromną intuicją.
Potem nadszedł okres pracy w ambulatorium Instytutu Lotnictwa i w Pogotowiu Lotniczym na warszawskim Gocławiu. Miała na swoim koncie dziesiątki tysięcy kilometrów w powietrzu. Spisała się tam swoją wyjątkową zdolnością szybkiej reakcji i podejmowania decyzji w ekstremalnych warunkach, ratując ludzkie życie. Ostatnią Jej pracą był Instytut Onkologii w Warszawie, bo potem „się zaczął szpital w domu” i musiała wybrać pomiędzy „dobrym pracownikiem a dobrą matką”. Bez wahania zrezygnowała z kariery zawodowej żeby poświęcić się rodzinie.
W Jej domu każdy, absolutnie każdy znajdował gościnę, radę, pomoc. Biegła zawsze gdzie Jej potrzebowano, często stawiając czoła sytuacjom wręcz nie do rozwiązania. Gdy „zamykano drzwi, potrafiła wejść oknem”. Bardzo łatwo nawiązywała kontakt z ludźmi wzbudzając zaufanie, którego nigdy nie zawodziła. Była bardzo lojalna, rzeczowa i konsekwentna.
Jako głowa domu, zawsze znajdowała złoty środek na przetrwanie w trudnych czasach kryzysu lat 70-tych i 80-tych. Szyła nasze ubrania z niczego z gustem, po nocach, żeby było na czas i robiła najwspanialsze podlaskie kartacze z czerwonym barszczem, ale biada nam była jak sami z Bratem nie przyznawaliśmy się do jakiegoś problemu w szkole, bo Mama zaraz o tym wiedziała.
Po kilkunastoletniej opiece nad chorą Babcią, Jej mamą, przyszedł czas na opiekę nad leżącym Tatą. Już w wieku emerytalnym, ponownie stanęła na wysokości zadania stając się też i nogami domu. „Jesteśmy już na odejściu” - często powtarzała. Zawsze się wydaje że to nie już, że nie teraz i że jeszcze jest czas…
Ktokolwiek Ją znał potwierdzi że właśnie taka była. Jestem pewna że będzie nam wszystkim towarzyszyć i czuwać z innego wymiaru.
Taka siła nie jest w stanie zniknąć tak po prostu bez śladu.
córka Bogusława
|