Od Martusi, szczególnie dla tych którzy walczą z podobnym przeciwnikiem z jakim przyszło się jej zmierzyć...
„Moja „przygoda” z rakiem zaczęła się 11 lat temu. Byłam wówczas na studiach, właśnie zaliczyłam moją piewrszą sesję egzaminacyjną, kiedy zdiagnozowano u mnie ziarnicę złośliwą. Przeżyłam szok i niedowierzanie, że ja młoda, zdrowa jak rydz dzieczyna mam tą chorobę na r. Słowo „rak” znałam tylko z telewizji, ale nie miałam kompletnie świadomości czym jest tak naprawdę nowotwór złośliwy. Chemioterapia, radioterapia były dla mnie jakimiś enigmatycznymi pojęciami. Dziś z perspektywy czasu wydaje mi się, że ta nieświadomość odnośnie tej choroby była w jakimś sensie zbawienna, pomogła mi przejść przez leczenie bez zamartwiania się tym, co będzie dalej. Na każde badanie szłam z przekonaniem, że wszystko jest w porządku, że ja tu jestem tylko na chwilę i zaraz wracam do swojego normalnego życia. Szczęśliwie dla mnie trafiłam pod opiekę wspaniałego profesora Medera z warszawskiego Centrum Onkologii, w ciągu kilku miesięcy przeszłam 6 kursów chemioterapii i naświetlania. Czułam się całkiem nieźle, chodziłam na basen i odbywałam długie spacery, w trakcie których snułam plany na przyszłość. Bo ja proszę Państwa zawsze byłam mistrzynią planowania, dzięki temu miałam poczucie, że życie trzymam pod kontrolą i nawet tą paskudną chorobę da się okiełznać. Po rocznym urlopie dziekańskim wróciłam na studia, miałam w sobie takiego powera, że z marszu zaczęłam drugi kierunek, szłam przez życie jak burza, życie nabierało coraz piękniejszych kolorów. Wyjechałam do Niemiec na stypendium, potem na półroczny staż AIESEC do Turcji. Przy okazji tych podróży poznałam wielu wspaniałych ludzi, przeżyłam niesamowite przygody, miałam o nich opowiadać swoim dzieciom... Po studiach zgodnie z moim wspaniałym planem znalazłam wymarzoną pracę, spotkałam miłość mojego życia Piotra, potem był bajkowy ślub, cudowna podróż poślubna. Chyba nasze życie było zbyt idealne, nie mieliśmy żadnych większych trosk, żadnych problemów. Kilka mcy po ślubie zaczęła mnie niepokoić moja lewa pierś, wydawała się lekko obrzmiała i twarda. USG piersi pokazało, że wszystko jest w porządku, pani doktor, która wykonała badanie uspokoiła mnie, że są tam pewnie jakieś zwłóknienia po radioterapii, którą kiedyś miałam dokładnie w tym miejscu. Dodatkowo badanie CT klatki piersiowej, które wykonano mi w listopadzie niczego niepokojącego nie pokazało. Stwierdziłam, że pewnie panikuję i tyle. Rzuciłam się w wir obowiązków, a dużo się wtedy działo. W pracy realizowałam ważny projekt dla nowego klienta, weekendy miałam wypełnione szkoleniami, zaś w wolnych chwilach jeździliśmy z mężem po marketach budowlanych szukając płytek i farb do nowego mieszkania. Dziś wiem, że powinnam była zaufać swojej intuicji, zwolnić nieco tempo i zrobić dodatkowe badania. W grudniu, dosłownie z tygodnia na tydzień moja pierś zrobiła się jeszcze twardsza, bolesna a brodawka nabrała białego koloru. Tuż po świętach Bożego Narodzenia udałam się do kolejnego lekarza, trafiłam na starszego, doświadczonego ginekologa. Gdy tylko zobaczył moją pierś natychmiast zlecił USG i konsultację u onkologa. Ponownie trafiłam do Centrum Onkologii na Ursynowie, przeszłam kolejne badania USG, mammografię, które jednak niczego nie wykazały. Czułam się jak ufoludek, bo gołym okiem widać było, że coś mi rośnie w tej piersi, ale żadne badanie tego nie potwierdzało. Cały czas miałam jednak nadzieję, że to tylko jakieś zapalenie piersi, w końcu, pocieszałam się, rzadko zdarza się mieć 2 nowotwory, to byłby jakiś koszmarny, niesamowity zbieg okoliczności wymykający się prawom statystyki. Zrobiono mi biopsję węzłów chłonnych, po 3 tygodniach w gabinecie usłyszałam, że niestety w pobranym materiale były komórki nowotworowe. Pamiętam, że wyszłam z gabinetu i tak strasznie się popłakałam, nagle wszystkie moje plany legły w gruzach, zaczęliśmy starać się o dziecko a tu taki klops. W tamtej chwili nie umiałam się pozbierać, byłam w totalnej rozsypce, udało mi się tylko zadzwonić do męża, żeby po mnie przyjechał. Wróciliśmy do domu i przyszło jednak otrzeźwienie, stwierdziliśmy, że trzeba racjonalnie podejść do sprawy. Przede wszystkim miałam już dość badań, z których nic nie wynikało, a na które traciłam cenny czas. Znaleźliśmy pracownię w Poznaniu, która od ręki zgodziła się wykonać rezonans magnetyczny piersi. Wynik dostaliśmy po 2 dniach, okazało się, że guz miał ponad 4 cm, liczne nacieki na węzły chłonne, generalnie nieciekawie to wyglądało. W szpitalu pokazałam ten wynik lekarzowi, udało się wreszcie wykonać biopsję gruboigłową, po 2 tygodniach wynik – rak piersi zrazikowy, potrójnie negatywny. Rzuciliśmy się z mężem do Internetu, doktor Google nie miał dla nas dobrych wieści, gdyż ten mój typ raka to najbardziej agresywna bestia, najgorzej rokująca. Co tam, stwierdziliśmy, nie dajemy się i walczymy dalej. Raz się udało, uda się i drugi raz. Trafiłam do świetnej chemioterapeutki, z leczeniem był pewien problem, bowiem okazało się, że niektóre typy chemii i radioterapia już nie mogą mieć u mnie zastosowania z uwagi na przebyte wcześniej leczenie. Zatem do standardowego leczenia dodaliśmy swoje – komediowe seriale i czytanie fajnych książek na słonecznym tarasie. W tym samym czasie dowiedziałam się, ża na raka piersi zachorowała moja przyjaciółka ze studiów, przechodziła dokładnie to samo co ja. Obie mamy dopiero 30 lat. Bardzo obawiałam się mastektomii, wydawało mi się, że to dla młodej kobiety koniec świata. Dziś uważam, że to mały pikuś w porównaniu z tym, z czym przychodzi mi się zmierzyć teraz. Kilka miesięcy po skończonym leczeniu zaniepokoił mnie silny ból pleców i nogi. Miałam za chwilę wracać do pracy, wcześniej zaplanowaliśmy z mężem wyjazd na Teneryfę, żeby się zresetować po tym ciężkim roku. Postanowiłam, że nie wyjadę na wakacje spokojna, jeśli nie sprawdzę, co się dzieje z moim kręgosłupem. Rzutem na taśmę, w prywatnej pracowni zrobiłam rezonans magnetyczny, wyszło niestety to, czego tak bardzo się obawiałam – liczne zmiany meta praktycznie na całym kręgosłupie. I tak oto zamiast na wymarzone wakacje, trafiłam do szpitala na radioterapię. Do pracy na razie jeszcze nie wracam, wiem jednak, że tam wszyscy na mnie czekają i mocno mnie dopingują. Moja firma okazała mi wielkie wsparcie, zarówno psychiczne jak i finansowe. To właśnie moja firma a nie NFZ finansuje mi leczenie Zometą. Mam zamiar wrócić tam w październiku, dosyć oglądania seriali w TV. Leniuchowanie też może się znudzić. Nigdy się nad sobą nie użałam i nie zamierzam tego robić, aczkolwiek miałam pewien żal do Pana Boga, że mnie tak ciężko doświadczył. Odrzucam już postawę naiwnego hiperoptymizmu, wręcz irytuje mnie powtarzana przez niektóre osoby mantra, że wszystko będzie ok. Dziś już wiem, że może być różnie, przerzuty to poważna sprawa, ale trzeba walczyć z tą bestią o jak najdłuższe i jak najlepsze życie. Zmieniają się też moje marzenia, jeszcze rok temu marzyłam o tym, by w pełni wyzdrowieć, urodzić dziecko i wrócić do normalnego życia. Dziś marzę o tym, bym jak najdłużej mogła chodzić bez balkonika oraz aby mnie za bardzo nie bolało...”
Tragiczny ciąg zdarzeń dopisało do tej historii Martusi życie, choroba podstępnie i gwałtownie atakowała jej dzielny, jednak wyczerpany już cierpieniem i leczeniem organizm. Pomimo tak ogromnej chęci życia, heroicznej odwagi i niestrudzonej walki, podczas której mimo własnego cierpienia i nieszczęścia Martusia zawsze pamiętała i troszczyła się o innych, raczysko zbierało swoje żniwo i było zawsze o krok przed nami, nie dając szans na powstrzymanie spustoszenia jakie czyniła bestia w jej organizmie. Wiele osób oddawało krew dla Martusi, za co serdecznie dziękujemy, bo pomimo tego że nie zdążyła z tych darów skorzystać to cieszyło ją to, że w ten sposób zmobilizowała wielu znajomych do oddania krwi i być może uratowania życia innym potrzebującym, tym bardziej że w okresie wakacyjnym były deficyty, szczególnie w banku płytek krwi, które Martusia niestety zdążyła odczuć. Martusia zawsze czerpała z życia pełnymi garściami i umiała się cieszyć każdą chwilą, ale jeszcze więcej dawała od siebie, będąc wymagającą szczególnie w stosunku do siebie ale i innych ludzi. Jej krótkie, ale pełne energii i czynów życie było wspaniałe i pełniejsze niż niejednego człowieka który dożył sędziwego wieku, choć wiemy że w jej odczuciu nie było spełnione. Wiele planów i marzeń nie zostało zrealizowanych, a każda dodatkowo wyrwana ze szponów raka sekunda życia, z którym tak ciężko było Martusi się rozstać był okupiona ogromnym cierpieniem. Martusia walczyła o każdy oddech aby być jak najdłużej wśród nas... Wierzymy że jest z nami a jej energia, miłość i bohaterstwo będzie nas zawsze wspierać. Martusia spotkała na swej drodze wielu wspaniałych lekarzy, którym serdecznie dziękujemy za zaangażowanie w ratowanie jej życia. Niestety ta lekcja pokory uczy nas też że nie wystarczy tylko zawierzyć lekarzom i odpędzać złe myśli, ale do wielkiej determinacji jaka potrzebna jest aby walczyć o swoje życie, pomimo strasznego cierpienia i poczucia że cały świat dookoła zaczyna się walić na głowę, trzeba słuchać też własnej intuicji i nie dać się ustawić w kolejkę do chemioterapii w której nie wszyscy mają równe szanse na przeżycie. Jest wiele metod diagnostyki które są o wiele skuteczniejsze, szczególnie w przepadku nowotworów u ludzi młodych, o tych metodach często nie wspominają lekarze bo nie są refundowane i wciąż kierują na kolejne badania które nic nie wnoszą do diagnostyki i tylko opóźniają wszystkie działania. My o wszystkim dowiadywaliśmy się za późno i ciągle ta bestia była krok przed nami, niestety wiele procedur których muszą się trzymać lekarze, daje fory przeciwnikowi.